#1 2008-01-01 14:58:31

hudy

Constant User

Zarejestrowany: 2008-01-01
Posty: 31
Punktów :   -5 

skladajcie tu swoje opowadania o tibii

Skladajcie opowiadania o tibii bez wulgarnych wyrazow


Notka Admina : Jeżeli zakładasz temat Zacznij od siebie Czyli Napisz, w twoim przypadku Opowiadanie!

Offline

 

#2 2008-01-01 21:43:15

Skrzypek

Constant User

Zarejestrowany: 2008-01-01
Posty: 73
Punktów :   -6 

Re: skladajcie tu swoje opowadania o tibii

hehe ja kiedys widzialem kolesia jak go gonil Wild Warrior i krzyczal "Give MY Money"a koles do wild warriora po polsku nie mam twoich pieniendzy ;p


PiAsT GlIwIcE CaŁe ŻyCiE

Offline

 

#3 2008-01-02 18:05:45

Veno San

Administrator

Zarejestrowany: 2008-01-01
Posty: 99
Punktów :   

Re: skladajcie tu swoje opowadania o tibii

Opowiadanie nie moje !
Skopiowane z iots.pl
Bardzo mi się spodobało wiec umieszcze je tu
CZ.1
Natha obudziło ożywienie w sieni. Pomyślał, że może znów ktoś przyszedł prosić ojca o pomoc. Jego rodziciel, jako że miał środki by to robić, podawał pomocną dłoń każdemu, kto jej potrzebował. Oglądanie ludzi, którzy płaszczyli się przed Lordem Latanem, by dostać choć kilka sztuk złota na chleb nie napawało Natha zbytnim optymizmem i chęcią do życia, więc obrócił się na drugi bok, przykrył się derką i próbował dalej zasnąć. Jednak hałasy zaczęły się nasilać, młodzieniec posłyszał już głosy matki i ojca, a zaraz dołączyły do nich szorstkie rozkazy, bieganina służących i szczęk sprzętów. Szybko ubrał się w to co było pod ręką i wyskoczył ze swojej komnaty.

W tym czasie sień już opustoszała, natomiast gwar przeniósł się do świetlicy. Nath bez pardonu wpadł przez wielkie drewniane drzwi do największego pokoju w dworku. Zobaczył naroczników uwijających się przy ścianach, zdejmujących z nich tarcze, miecze, topory, zbroje, pęki strzał i kołczany. Na środkowym stole, służącym zwykle za jadalny dla licznej rodziny Lorda, leżały popakowane i powiązane powrozami sprzęty wojenne. Przy jego drugim końcu stał sam pan domu, uważnie przyglądając się pracom nad pakowaniem i licząc dobytek. Nath podszedł do niego i zapytał:

- Co tu się dzieje ojcze? Znowu urządzasz ćwiczenia na południowych stokach? - Ćwiczenia to będziemy mieli. Ale nie na południowych stokach. Raczej bardziej na wschód.
- Gdzie?
- W Fortecy Orków.
- Gdzie? - zapytał zdumiony Nath, choć wyraźnie słyszał. - Co to oznacza?
- Naprawdę jesteś taki głupi synu, czy tylko udajesz od poranka? - zapytał z rozbawionym błyskiem oczu Lord - To może oznaczać tylko jedno: Wojnę! - wykrzyknął i zabrał się do dalszego przeglądu.

Wiadomość ta uderzyła młodzieńca jak grom z jasnego nieba. Wojna! Nigdy nie był na wojnie, nigdy nawet nie widział żywego orka. Wiedział, że ojciec zabierze go w końcu ze sobą. Wpadł do siebie i zaczął pakować swoje rzeczy. Zdjął ze ściany błyszczący nowością i magią miecz, wyjął spod łoża wspaniałą łuskową zbroję i tarczę z wyrzeźbioną na froncie meduzą i wypadł z pokoju. Lecąc przez dziedziniec do chaty druida myślał o jednym: kiedy w końcu ostrze jego zabójczej broni zabłyśnie nie blaskiem uroku magicznego, a krwi bestii, które już od dawna nawiedzają jego rodzinne miasto.

***
Król Tibianus siedział w swoim ogromnym tronie królewskim, rozmyślając nad swoją aktualną sytuacją. Nie wyglądała ona zbyt dobrze. Orki coraz bardziej zapuszczały się na terytorium ludzi. Nie byłoby to problemem, gdyby nie fakt, że poruszają się między swoimi placówkami pod ziemią. Gdyby nie to, już dawno mógłby je otoczyć i oddzielić od reszty, by każdą po kolei zrównać z ziemią. Lecz gdy tylko atakował jedną, hufce z pozostałych nagle wyrastał spod ziemi w samym środku szeregów ludzi, powodując zamieszanie, złamanie szyków i ogromne straty. Choć Tibianus przewyższał Ojca Hordy, Khraka, nie tylko uzbrojeniem, ale też taktyką i ilością ludzi, nawet na swoim terenie nie dawał mu rady. Dlatego była mu potrzebna narada z wojewodami miast na północy i na wschodzie. Wszyscy razem, ku radości Króla, zgodzili się, że jedyne co można i trzeba zrobić, to zdusić tą plagę w zarodku. A to z kolei oznaczało wyprawę na Fortecę.

Latami już wybierano się na tereny orków, by na zawsze zakończyć to, czego wszyscy się obawiali. Najlepszy nadworny matematyk nie byłby w stanie policzyć, ile razy wybierano się już tam, skąd żaden śmiertelny nie powrócił. Czasem już nawet wyjeżdżano, jednak pochód wracał zwykle po kilku dniach, gdyż jakiś dowódca pododdziału przedniej straży przestraszył się berserkera i zawrócił kilkanaście tysięcy najlepszych wojów kontynentu z powodu jednej nędznej kreatury, która w sprawozdaniach urosła do roli tysięcy krwiożerczych potworów. Tym razem jednak król nie popełni tego samego błędu.

Na przednią straż wybrał najlepsze zastępy swej straży przybocznej, z Lordem Latanem na czele. Wiedział, że ten stary już, ale mężny i odważny człowiek nie cofnie się przed niczym, nawet przed demonami piekielnymi, by wypełnić powierzony mu rozkaz. Teraz już pochód nie wróci do Thais, dopóki ostatni ork nie padnie pod mieczem i toporem człowieka, lub ostatni człowiek nie zostanie rozerwany na strzępy przez bestie o zielonej skórze.

Z rozmyślań wybił go służebny informując, że wojska są gotowe do przeglądu. Król powstał, wyprostował się i dopiero teraz na jego piersi zalśniły płyty wspaniałego pancerza płytowego o niebieskawym poblasku, twardego niczym głaz, a jednocześnie elastycznego i lekkiego jak piórko. Raźnym krokiem przeszedł salę tronową, wypadł z zamku na dziedziniec, dosiadł siwka podanego mu przez stajennego i puścił go stępa do wschodniej bramy. Gdy wyleciał pędem za róg ostatnich zabudowań, jego oczom ukazał się iście wspaniały widok.

Na polanach za bramą, jak okiem sięgnąć stały niezliczone dla niewprawnego oka zastępy wojsk. Na przedzie, w oddzielonych od siebie czworobokach stali tarczownicy, niezastąpieni przy dobywaniu grodów i fortec, spoglądając na swego wodza z błyskiem w oku, jakby wiedzieli co czeka ich na wyprawie. Dalej, za nieprzebytą ścianą tarcz i toporów, również w czworobokach, gotowi do wymarszu, z kołczanami przy bokach i na plecach, łucznicy dokonywali ostatnich przeglądów sprzętu. Już przy ścianie lasu, na identycznych, tak kolorem, jak i budową ciała koniach siedzieli w siodłach najlepsi jeźdźcy thaiskiego okręgu - lekka jazda królewska, przybrana w lekkie kubraki z naciągniętymi kolczugami do kolan i lekkimi, okrągłymi tarczami na łękach. Wszyscy zmrużonymi od rażącego porannego słońca oczami wpatrywali się w błyszczącą płytami postać konia i jeźdźca przelatującego między szeregami.

Tibianus znał prawie wszystkich swoich wojaków. Spoglądał teraz na ich twarze, jedne uśmiechnięte, inne pełne zapału i gotowości. Wiedział, że wielu z nich nie powróci już z miejsca, do którego podążali. Widział też, że oni również zdają sobie z tego sprawę. A jednak żaden z nich nie okazywał strachu, nieufności, czy choćby zwykłej niepewności. Chłop w chłopa ludzie pewni i gotowi do walki. Nie tracąc więcej czasu, król wydał rozkazy i ruszył ku mostowi. Stanął jednak w połowie drogi, zawrócił konia i napawał się kolejnym pięknym widokiem.

Szeregi zafalowały, setnicy ustawiali swe oddziały w formacje marszowe. Przez chwilę mogłoby się komuś wydawać, że to, co działo się teraz na polanach Thais jest zupełnym chaosem. Jednak wprawne oko króla widziało szybki i sprawny zwrot w kierunku wymarszu. Nie minęło nawet kilka minut, gdy już pierwsze szeregi mijały Tibianusa. Potrwało kilka godzin, nim ostatnie oddziały przeszły obok króla. Ten jednak wydawał się niewzruszony, wyglądał, jakby dopiero przed chwilą dosiadł rumaka. Pochód zniknął już za załomami góry Sternum, a Tibianus nadal czekał. Po chwili dał się słyszeć niesamowity huk. Wydawało się, że tysiące cyklopów wyszły ze swej kryjówki i zmierzały do Thais, by zrównać je z ziemią. Jednak tętent dochodził właśnie od miasta. Bynajmniej król nie był tym faktem zaskoczony. Zwrócił się w kierunku murów, a w jego oczy uderzyła feeria promieni słońca, odbijających się od blach, płyt, zbroi, tarcz i mieczy.

To wyborowa ciężka jazda królewska zmierzała wprost na niego. Trzy tysiące mężów, w doskonałych zbrojach, z pawężami u łęków siodeł na okrytych płytowymi pancerzami koniach pędziło za pochodem, jednak nie wyglądali na śpieszących się. Właściwie wyglądało to nawet na spacer, jeśli można uznać, że taka ilość ciężkozbrojnych ma czas i chęci na spacery. Pierwsze szeregi już zaczęły zwalniać, po chwili kilkanaście metrów przed królem zatrzymała się ściana żelaza. Zaraz czworobok jezdnych uładził się, dowódca oddziału stał przed pierwszym szeregiem czekając na rozkaz.

- Widzę, że jak zwykle na końcu. - powiedział z uśmiechem król spoglądając na wyprężonego Lorda Latana, przytrzymującego zatknięty za siodłem sztandar ciężkiej jazdy, oznakę dowództwa.
- Najlepsi każą na siebie czekać. - odparował z uśmiechem zagadnięty. - Z całym szacunkiem dla waszej wysokości. - dodał po chwili.
- Niech i tak będzie. - odpowiedział król, udając surową minę. - Skoro już jesteście, to na co czekacie? - zapytał ukrywając fakt, że zna już odpowiedź.
- Oczywiście na rozkaz, panie.
- No, skoro już mamy być tacy formalni. Na Fortecę orków!

W ciszy letniego poranka znów rozległ się tętent tysięcy kopyt, oddział powoli zaczął ruszać. Szereg po szeregu, już w pędzie, formował się w szyk podróżny - wąski, długi na kilkaset metrów pochód, który zniknął po dłuższej chwili za horyzontem.

Zza załomów bramy wyskoczyli zaraz młodzi chłopcy i z krzykiem oraz drewnianymi mieczami i toporami w rękach pobiegli za ostatnimi szeregami. Zaraz potem w bramie pojawiły się niewiasty, wpatrując się w miejsce, w którym przed chwilą stali ich mężowie, synowie, ojcowie, czy nawet dziadkowie. Jedne spoglądały z uśmiechem, inne, znające już następstwa wojen, ze smutkiem i trwogą, lub zupełną rezygnacją. Jednak obok tych uczuć, lica wszystkich wyrażały jedno, wspólne uczucie - nadzieję.

Na drugi dzień rano pochód dotarł już prawie na granicę terenów zajętych przez orki. Po drodze dołączyli do nich doskonali krasnoludzcy topornicy i duma Imperatora Kruzaka - Strażnicy. Ci potężni nawet jak na krasnoludy, wysocy prawie jak ludzie żołnierze cali opancerzeni i uzbrojeni chyba najlepiej na kontynencie, stanowili jednostkę niemal nie do pokonania. Zaraz po nich, przy wyjściu z tunelu prowadzącego pod górą krasnoludów dołączyli kusznicy wysłani przez załogę Carlin, oraz doskonali łucznicy elficcy z Ab'Dendriel, najlepsi strzelcy jakich kiedykolwiek widziały oczy świata.

Pod wieczór zjednoczone siły wszystkich miast, pomijając Venore, które zbyt mocno ucierpiało od ataków smoków, by dać jakąkolwiek pomoc zewnętrznemu światu, dotarły pod samą fortecę. Cała starszyzna dziwiła się, że doszli tak daleko bez jednego najmniejszego nawet ataku czy prowokacji. Wyglądało to tak, jakby wszelkie stworzenie skryło się za murami zamku, rozbudowywanego tu przez orków od setek lat.

Wojska rozłożyły się w obóz, rozstawiono straże i zwołano Starszyznę. Posiedzenie odbyło się w opuszczonej chacie w bezpiecznej odległości od murów. Sprawa była oczywista, celem wyprawy było zdobycie i całkowite zniszczenie ostatniej poważnej ostoi orków. Jednak cel ten nie był taki prosty, jakim się wydawał. Nie można było rzucić się hurmą na mury i spróbować przebić opór. Cały plan miał uwzględnić jedynie minimalne straty własne, przy zgubnych nieprzyjaciela. Po burzliwych naradach król przedstawił, co postanowił wykonać jutro, by zdobyć twierdzę i posłał starszyznę na spoczynek. Rozesłał posłańców do najdalej oddalonych jednostek i straży z rozkazami co do porannych czynności i udał się do swego namiotu. Długo jednak nie mógł spać. Gnębiło go, że decyduje o tylu życiach, tyle osób może jutro spisać na straty, jeśli zamierzenia się nie udadzą. Odgonił od siebie ponure myśli, splunął od uroku i znów się położył. Ledwo jednak zamknął powieki, zaraz jego uszu doszedł hałas na jednej ze ścian czworoboku ciężkiej jazdy, coś jakby szczęk żelaza, bieganina, kwiki koni i głosy ludzkie. "Coś jakby walka" pomyślał król, chwycił za miecz i wyskoczył z namiotu.

Nath był skonany po całej dobie podróży. Choć jechał na koniu, to czuł się jakby przewalił właśnie pół puszczy przez bród gołymi rękami. Łamało go szczególnie w plecach. Zaraz jednak przypomniał sobie, że obecność w oddziale ciężkiej jazdy, dumy króla Tibianusa, to zaszczyt i honor, szybko więc odgonił od siebie świadomość bólu i wtopił się w obozowe życie. Uwarzył sobie i ojcu strawę, którą zjedli szybko i w milczeniu, gdyż ojciec spieszył się na obrady. Gdy tylko młodzieniec naobroczył i spętał konie, jak stał, zwalił się na posłanie i natychmiast prawie zasnął.

Z odrętwienia zaczęły go budzić odgłosy. Otworzył oczy i nasłuchiwał. Z ciszy gwieździstej nocy jak krzyk z pustej jaskini wyrywał się wyraźny szelest kroków. Dużej ilości kroków. Nath naliczył co najmniej pięćdziesiąt dwunożnych stworzeń. Zastanawiał się cóż to może być. O tej porze chodzenie poza obóz jest już zabronione, starszyzna nie obradowała nawet w takich ilościach, a straż zwykle nie przekracza dziesięciu pieszych. Przypomniał sobie gdzie jest, wstał, doskoczył do konia, odpiął z łęku miecz spojrzał na ostrze - świeciło jaskrawym, niebieskim światłem. Takim blaskiem reagował on tylko na jedno stworzenie. Nath wskoczył na konia, dobył z drugiego łęku tarczy i zakrzyknął na całe gardło:

- Orki!!

Jak na hasło z ciemności nocy wyskoczyło kilkaset błyszczących światłem gwiazd szyszaków, przyłbic i kolczugowych kapturów. Widać było, że nie tylko Natha obudziły tajemnicze szelesty. Wszyscy gotowi do walki natychmiast doskoczyli koni, nie rozsiodłanych na wypadek napaści, w której jazda ciężka jest niezastąpiona na otwartym terenie, i zaraz kilkuset jezdnych potoczyło się w kierunku nadchodzącej tajemniczej grupy. Gdy tylko dopadli pierwszych krzaków stało się jasne, że nie jest to pięćdziesiąt osób, ale kilkaset orków, skradających się tu przez całą noc, w małych grupach. Teraz na znak stojącego z tyłu lidera wyskoczyła spora gromada włóczników i zaczęła rzucać w nadjeżdżających. Na niewiele się to jednak zdało, gdyż słabe, prymitywne ostrza, najczęściej zrobione z kamienia, nie były w stanie nawet zarysować potężnie zaklętych i wzmocnionych miksturami tarcz i pancerzy lecącego teraz kłusem na wroga oddziału. Jeszcze, ostatkiem sił, osłaniając swych dystansowców, przed ścianą metalu wyskoczył wątły szereg słabo uzbrojonych piechurów, jednak i jedni i drudzy wiedzieli, że nie ma dla nich ratunku.
CZ.2

Nath, lecący w pierwszym szeregu, a nawet przed nim, gdyż jako pierwszy runął w kierunku przewidywanego ataku, widział już pierwsze wykrzywione strachem i bólem twarze orków, ginące pod kopytami jego ogromnego konia. Gdy tłok wstrzymał jego pęd, wyjął jarzący się dalej na niebiesko miecz i ciął, gdzie tylko widział odbijającą obleśnie księżycowe światło zieloną skórę. Po kilku minutach wokół konia zrobiło się jakby luźniej i Nath zaczął myśleć o możliwości połączenia się z resztą oddziału, odwrotu w celu nabrania ponownego pędu i kolejnej szarży, która do końca zmiażdży nikły już właściwie opór.

Ze skupienia wyrwał go świst przelatującego tuż przed twarzą noża. Obrócił się w kierunku, z którego ten przyleciał i na niewielkim pagórku zobaczył lidera, spoglądającego w jego stronę. Zapewne ork pomyślał, że Nath jest liderem jeźdźców, gdyż jako pierwszy wpadł na szeregi nieprzyjaciela. Rycerz ciął przez bark, prawie rozcinając na pół, orka, który stał mu na drodze do stoku i runął ku dowódcy orków. Ten wyjął tylko miecz i zastawił się do obrony. Zdawał się pewny siebie, jakby okuty w metal koń był dla niego szczeniakiem zawiniętym w ręcznik. Nath był już tuż tuż, gdy nagle ork zrobił zwrot na pięcie, stanął bokiem do konia, schwycił za łęk i pociągnął Natha za pas. Ten, jakby był uwiązany na linie, przeleciał nad zadem rumaka i zwalił się ciężko na ziemię. Koń zaraz jednak zwrócił i pędem zmierzał w stronę orka. Rycerz szybko otrząsnął się, krzyknął na konia, by ten zawrócił do obozu, złapał miecz, który upuścił podczas upadku i runął na lidera. Ork był co prawda sprytniejszy, lecz jeśli chodziło o walkę jeden na jeden, nie miał z uczonym niemal od urodzenia szermierki synem Lorda Thais szans. Dwie szybkie finty, powolny, ze względu na zbroję, piruet, pchnięcie i dwa cięcia szybko posłały lidera na ziemię, zatapiając go w kałuży jego własnej krwi.

W tym momencie rozległy się zewsząd ciche gwizdki i cała reszta orków runęła w popłochu do ucieczki. Oddział orków bez lidera, był niczym w mniemaniu samych orków, więc po jego zabiciu następuje zawsze rozproszenie, tajne zebranie i obranie nowego lidera. "Dzięki bogom, że uczą tego w Akademii" - pomyślał Nath, wskoczył na konia i zawrócił w kierunku obozu.

Owszem, W Akademii Rycerskiej Thais uczy się, że orki potrafią zebrać swe rozbite oddziały nawet z obszaru kilku kilometrów kwadratowych, jednak muszą mieć co zbierać. Najlepsi jeźdźcy Thais zadbali tej nocy o to, by oddział napadowy orków już nigdy nie wybrał nowego lidera. Właściwie żaden ork nie opuścił pola walki żywy, tylko lekko ranni zostali zabrani na przesłuchania do króla, resztę dobijano i wrzucano do rowu na zwłoki. Orki były w cywilizowanym świecie uważane za zwierzęta, których nie powinno się, nie należy, a nawet nie można grzebać, gdyż w ten sposób można śmiertelnie obrazić bogów.

Po walce oddział zebrał się ponownie w obozie, by wymienić wrażenia z nocnej walki, opatrzyć drobne zazwyczaj rany, odpocząć i podjeść przed jutrzejszą walną bitwą. Nikomu jednak nie było dane spocząć na dłużej, gdyż właśnie wrócili zwiadowcy, po których wysłuchaniu król, zarządził natychmiastowe przygotowania do bitwy. Wszyscy z poruszeniem gotowali się do boju, odnajdywali swych dziesiętników i setników, zbierali się w oddziały i równali szyki. Po kilku minutach ponad dwadzieścia tysięcy wojsk stało już w sprawie i czekało na rozkazy króla. Gdy jednak najpierw pojedyncze, a potem już wszystkie oczy zwróciły się na fortecę, sprawa przygotowań stała się jasna.

Z ciemności spowijającej wysokie mury fortecy zaczęły powoli wybijać się małe, żółte światełka pochodni. Zaraz za nimi zatańczyły delikatne blaski odbijających się w metalu płomieni. Z minuty na minutę pole przed fortecą jaśniało coraz większym blaskiem. Ludzie mrużyli jeszcze oczy, by w oddali dojrzeć cokolwiek, krasnoludy dopijały jeszcze ostatnie kufle piwa, ale elfy spoglądały już na blask tańczący pod bramą Fortecy okiem pewnych tego co widzą. Dowódca elfickich oddziałów, bohater obrony Ab'Dendriel przed orkami, Anarth, podszedł do króla, wsiadającego już na konia i spokojnym głosem zakomunikował:

- Wychodzą. Wszystkie. Około trzydziestu pięciu tysięcy już na polu, reszta na blankach - szamani i włócznicy… Jesteśmy na twoje rozkazy, panie.
Skłonił się nisko i czekał. Król spojrzał na niego, potem na niepewny blask na polanach, znów na Anartha i na swoje wojska. Zwrócił się do starszyzny, wydał rozkazy i puścił stępa konia do pierwszych szeregów. Przystanął na rogu ostatniego z prawej czworoboku piechurów thaiskich i potężnym głosem zakrzyknął:

- Bracia! Ludzie, elfy, krasnoludy! Oto stajemy przed wyzwaniem większym niż kiedykolwiek. Oto najeźdźca, który od wieków nękał nasze rodzinne domy, niszczył strzechy, zarzynał bydło, porywał żony i córki, zabijał synów, stoi teraz przed wami, pewny zwycięstwa. Kto boi się spojrzeć prosto w plugawe oko istoty niegodnej stąpania po ziemi naszych przodków? Kto czuje trwogę, patrząc na te niezliczone szeregi prostych jak gałąź i tępych niczym stuletni miecz kreatur? Nie kazano wam przychodzić tu, w samo serce piekła. Nikt nie każe wam ginąć za wasze ojczyste ziemie za każde źdźbło trawy, na której wylegiwaliśmy się jeszcze trzy dni temu, za każdy kamień - tu zwrócił się do krasnoludów - które tak uwielbiacie kształtować, za każde drzewo - oczy króla skrzyżowały się z oczyma Anartha - które otacza wasze wspaniałe miasta. Nie musicie za to walczyć… Lecz ja muszę. Ja zostałem wybrany, by bronić waszych domostw przed plugastwem tej ziemi. Dlatego ruszę na tą parszywą hordę, choćby sam. Pytam was, bracia! Pytam każdego z osobna i wszystkich razem! Kto jest ze mną!?

Odpowiedziało mu dwadzieścia tysięcy gardeł, dwadzieścia tysięcy ludzi, elfów i krasnoludów było gotowych podążyć za nim choćby do bram piekieł. Pierwszy raz w historii świata nastąpiło takie zjednoczenie. Szyki przemieszały się - topornicy, tarczownicy i strażnicy stali ze sobą ramię w ramię, dopasowując się do linii pierwszych rzędów. Dalej elfy i ludzie wymieniali się spostrzeżeniami na temat możliwości przebijania tarcz i zbroi orków w najefektywniejszy sposób. Elficcy druidzi uspokajali rozdrażnione hałasem konie, a ludzcy magowie na każdego w zasięgu wzroku rzucali zaklęcia bojowe i obronne. Po raz pierwszy ludy kontynentu stały ramię w ramię, by walczyć przeciw wspólnemu wrogowi.

Zaraz po przygotowaniach nastała niesamowita cisza. Każdy wpatrywał się w rozświetlone pole przed sobą. Większość wojsk widziała tylko jasność, jakby miliardy świetlików osiadły na tej spokojnej zazwyczaj polance. Nagle owal światła drgnął. Orkowie zmęczyli się czekaniem na wroga, postanowili podejść do niego i zaatakować. Na to czekał król. Oddalając się spod murów tracą ochronę szamanów i wsparcie włóczników. O to chodziło.

Z pierwszych szeregów już wyłamali się pojedynczy jeźdźcy dzikich psów, najbardziej skorzy do bitki i lecieli w kierunku muru tarcz, jaki rozpościerał się prawie na całej rozciągłości dojścia do Fortecy. Nie zdążyli jednak dobiec na dwa strzelenia z łuku, gdyż już dosięgły ich pierwsze strzały najlepszych elfów. Po polu zaczęły biegać psy bez jeźdźców w siodłach. Jednak ściana zielonej masy zbliżała się nieubłagalnie. Coraz szybciej skracali dystans. Anarth, stojący przy królu na wzniesieniu za ostatnimi szykami wojsk, podniósł miecz, zrobił nim koło w powietrzu i gwałtownie go opuścił.

Rozgwieżdżone niebo przysłoniła nagle chmura strzał i bełtów. Nad pozostałą między wojskami przestrzenią zrobiło się autentycznie ciemno, jakby księżyc schował się za najciemniejszymi chmurami. Gdy chmura opadła na ziemię, pierwsze pięć szeregów orczej hordy padło pokotem, zostawiając po sobie jedynie zaporę dla kolejnych śmiałków. Jednak i to nie zwalniało pochodu.

Kolejna salwa wyskoczyła w niebo i znów przykryła na moment księżyc. Znów padły pierwsze szeregi orków. Ściana przednia wojsk Tibianusa zaczęła się już niecierpliwić, niektóre krasnoludy zaczęły z nudów popijać piwo ze skórzanych manierek. Wreszcie, po trzeciej salwie wrogowie byli tuż tuż. Król zakrzyknął.
CZ.3

Ściana pieszych ruszyła tak równo i sprawnie, jak przesunięta po blacie stołu deska. Żaden z rogów się nie spóźniał ani nie śpieszył, wszyscy szli równo, jakby ćwiczyli ten pochód od urodzenia. Dwie ściany ciał zbiły się. Rozpoczął się decydujący moment.

Jeśli orki przełamałyby pierścień i dostały się do dystansowych, skutki byłyby tragiczne. Większości z nich nie miała się czym bronić, poza łukiem czy kuszą. Jednak Tibianus wydawał się być zadowolonym z przebiegu walki. W pewnym momencie ocknął się, zawołał posłańca szepnął mu coś na ucho i znowu zwrócił się w stronę bitwy. Po kilku chwilach z lasu na północy wysypała się lekka jazda, szyki stanęły w sprawie i rozpędzony taran potoczył się w kierunku prawej flanki orków, która już zaczęła otaczać tarczowników, niedostających liczbą, by walczyć ze wszystkimi. Zaraz potem zza brodu rzeki na południu dało się słyszeć rogi, zaraz potem tysiące kopyt uderzyły w wodę. Z lewej flanki również szykowała się jazda, by zdusić wojska orków w pierścień i powoli wyrzezać je do ostatniego stworzenia.

Jakby na umówiony znak, oba oddziały ruszył kłusem, nabierając pędu. Pole zapełniło się głuchym echem tysięcy końskich kopyt. Chyba dopiero teraz orki zdały sobie sprawę z tego, że są otaczane. Ponad skrzekliwy wrzask liderów wybiły się krzyki przerażenia, podobno nieznanego orkom, lecz szeregi sprawnie zaczęły się przemieszczać czołem do nadchodzącej śmierci. Za późno jednak.

Dwa kliny miażdżącej siły i pędu wbiły się w hordę. Metr po metrze tratowały wszystko nas swojej drodze. Jeźdźcy nawet nie musieli machać na boki bronią, po prostu dźgali ostrogami konie, które parły kłusem na przód, pozostawiając poza sobą jedynie leżące pokotem ciała. W końcu czoła jazd spotkały się, stanęły, zawróciły znowu niosąc śmierć zielonoskórym, tym razem jednak siekąc kogo popadło by zaraz znowu schować się za ścianą lasu. Z fortecy znowu wysypały się grupy bestii, zasilając uszczuplone o ponad połowę oddziały, lecz od czoła znów sypnęło się na nich niebezpieczeństwo.

Szeregi pieszych, krasnoludów i ludzi, rozstąpiły się, a zza nich, powoli rozszerzającą się ławą, kłusem pędziła w kierunku orków ciężka jazda. Jeśli lekkim mogła horda dać jakikolwiek opór, to już w starciu z pancernymi nie miała najmniejszych szans. Czworobok stali przetoczył się po polu, niczym metalowa kulka po równym stole, zawrócił prawie o strzelenie z łuku od murów, skąd posypały się bezsilne pociski, i znów zatopił swe łapczywe szpony klinów w zastępy orków.

Liderzy czołowych oddziałów zrozumieli, że w polu nie mają szans z tak dobrze uzbrojoną i wyszkoloną jednostką i zaczęli się cofać. Tym jednak jeszcze bardziej zwiększyli straty. Tylne szeregi, cofając się i bezsilnie próbując zatrzymać nieubłagalnie pędzącą wprost na nich śmierć, zatrzymały się plecami na uciekających w popłochu pobratymców. Rozpoczęła się kotłowanina, w którą od strony wojsk thaiskich wbiły się piesze jednostki krasnoludów. Starszyzna, obserwująca wszystko ze wzgórza, musiała przyznać, że opowieści o męstwie i determinacji tych stworzeń nie są przesadzone. Karłowaci wojownicy cięli, siekali, szarpali i kopali kogo popadło, nie ważne czy był to zwykły, szeregowy ork, berserker z ogromną halabardą, orczy wojownik, czy okuty w stalową zbroję lider. Wszystko, co nosiło zieloną skórę, a stało na ich drodze, leżało zaraz na ziemi w kałuży krwi. Po pewnym czasie szeregi orków jakoś się uporządkowały i powoli zaczęły się cofać, napierając na jazdę. Ta, wytraciwszy zabójczy pęd, zwróciła się szybko ku północy, założyła na plecy tarcze w celu ochrony przed pociskami i uciekała w kierunku lasu, by pozostać w jak największym składzie do ewentualnych potyczek poza obszarem bitwy.

Tymczasem krasnoludzi nadal siedzieli na karkach uciekających. Co prawda na polu, które zaraz zaroiło się łucznikami i kusznikami, szyjącymi do ostatnich szeregów orków, pozostało kilkadziesiąt trupów mieszkańców podziemi, jednak to tylko bardziej rozsierdziło resztę wojowników i strażników. Siekli z jeszcze większą zaciętością, niektórzy z nich byli już prawie cali pokryci krwią orków, jednak uderzali dalej, daleko będąc od zmęczenia. Zaraz jednak nakazano odwrót.

Pierwsze szeregi piechoty już wchodziły w efektywny zasięg pocisków obrońców Fortecy, więc piesi szybko oderwali się od uciekających w popłochu oddziałów i cofali się do swoich sztandarów. Na wzgórzu Starszyzna popadała jednak w coraz większą konsternację. Wszyscy tarczownicy, pikinierzy i inne oddziały z Thais i Carlin ustawiali się już w przerzedzonych czworobokach tuż przed kusznikami, jednak na tyłach orków, które właściwie już wchodziły przez otwarte odrzwia do fortecy, nadal wrzała walka.

- Cholerne krasnoludy!! - wykrzyknął Tibianus, patrząc, jak strażnicy, którzy już właściwie jako jedyni z oddziałów krasnoludzkich pozostali jeszcze na polu walki żywi, prawie na karkach uciekających biegną na małych nóżkach do środka. Nagle brama fortecy zamknęła się, miażdżąc pozostałe tuż przy niej potwory, a grupkę ociągających się pozostawiając na zewnątrz. Było to zrozumiałe, gdyż nawet garstka krasnoludów, wpuszczonych w obręb murów, mogłaby dokonać znacznych zniszczeń, a zamknięcie jej tak, aby pozostawić na zewnątrz tylko ich, było niewykonalne.

Krasnoludy już prawie wybiły do nogi pozostałych pod bramą wrogów, gdy nagle z blank posypały się na nich pociski, polała się gorąca smoła i woda, a zaraz po niej spadły pod bramę belki nabijane gwoździami i metalowymi prętami. Niczego nie spodziewające się krasnoludy odskoczyły, jednak było już za późno. Lecące pociski dopadały każdego uciekającego, a pozostałych miażdżyły ogromne belki, którym oporu nie mogły dać nawet twarde pancerze kute w najlepszych kuźniach Kazordoon.

Z odległości nie większej niż pięćset metrów całą masakrę oglądali inni atakujący. Na wszystkich twarzach malowało się uczucie złości, bezsilności i współczucia. Gdy ucichły już ostatnie jęki rannych, dobijanych przez orki, gdy brama otworzyła się i ponownie zamknęła za zadowolonymi z siebie ocalałymi orkami na tych samych twarzach pojawił się wspólny całemu wojsku grymas - chęć zemsty.

O całej sytuacji doniesiono królowi. Z ponad dwudziestu tysięcy wojska zostało niecałe piętnaście. Stracił już zbyt dużo wojaków. A jednak widząc furię w oczach nie tylko starszyzny, ale i szeregowych, zdecydował.

Po chwili pierwsze szeregi pieszych zafalowały. Szykowane przez naroczników i giermków drabiny, faszyna do osłony przed pociskami i zawalania rowów, zbite z desek prowizoryczne tarcze mogące osłonić trzech rycerzy naraz, chroniące od kamieni - wszystko to wędrowało ciągle do przodu. Wkrótce każdy wojak miał już w rękach którykolwiek z powyższych przedmiotów. Wtedy naprzód wyskoczył król. Zwrócił się do murów, potem spojrzał na wojaków i krzyknął:

- Kto ma odwagę - za mną!!

I ruszył w kierunku murów. Za sobą posłyszał najpierw pomruk, potem wzrastającą falę krzyków, a zaraz potem po ziemi przetoczył się głuchy huk kilkudziesięciu tysięcy stóp, niosących ścianę wojska na mury. O dziwo bez draśnięcia jako pierwszy dopadł ich król. Zeskoczył z konia, zdzielił go płazem miecza po zadzie, by odbiegł jak najdalej i zwrócił się w stronę ściany.
CZ.4

Nath, usłyszawszy zawołanie króla, runął w pierwszym szeregu, choć cała ciężka jazda pozostała na tyłach. Lecąc na złamanie karku widział przed sobą tylko zad siwka, okutego w stal, tak jak jego jeździec i potężny dwuręczny miecz wirujący nad głową króla. Gdy dopadli pod mur, Nath, tak jak król, odgonił swego konia w sam raz, by mógł on uciec przed pędzącą ścianą pieszych. Chmara ludzi zatrzymała się, a w stronę murów z tłumu zaczęły się wybijać drabiny. Podczas, gdy pierwsze z nich, odrzucone przez orków, lądowały powrotem w szeregach, na inne już wchodzili rycerze w metalowych zbrojach; gdzieniegdzie nawet walka wrzała już na blankach.

W jednym z takich kotłów znalazł się Nath. Wpadłszy na drabinę zaraz za królem po kilku sekundach znalazł się na murze. Zaraz Tibianus oparł się o niego plecami, osłaniając go i oczekując od niego osłony. Obaj zaczęli siekać gdzie popadło. Nath, dzięki swemu potężnemu pawężowi, który nie wiedział sam jak wciągnął na mury, mógł się osłaniać prawie przed wszystkimi ciosami, król zaś nie potrzebował tarczy, choć miał ją przyczepioną do lewego nadgarstka. Był tak zabójczo szybki, że na jeden atak odpowiadał dwoma cięciami, nie dopuszczając do siebie żadnego.

Za nimi wskakiwali na mury kolejni woje, wokół robiło się jakby szerzej. Widząc, że nie musi już osłaniać króla, który został już ściągnięty z murów przez starszyznę, Nath popędził wzdłuż blanki, siekąc i tnąc kogo popadło. Co chwilę widział przed sobą włócznika, szamana czy lidera, jednak żaden nawet nie miał czasu się zastawić. Zabójczy pęd zdziwił nawet samego Natha, po prostu biegł i ciął, nie zważając czy pozostawia za sobą tylko martwych, czy też ktoś może mu wbić miecz w plecy. Zadowolony z siebie parł naprzód, nie pozostawiając wrogowi czasu na obronę. Po chwili jednak przystanął, zachwiał się i przyklęknął. Palący ból w kolanie nie pozwolił mu dalej biec. Spojrzał w dół.

Na lewym końcu rzepki zobaczył zatopiony aż po rękojeść nóż, przechylił się i zobaczył połowę ostrza, wystającą z prawej strony kolana. Spojrzał w kierunku, z którego przyleciał nóż i zamarł. W jego stronę zbliżała się śmierć.

Lider, stojący na wieżyczce, upatrzył go sobie na ofiarę. Zatrzymał go więc w miejscu, by ułatwić sobie trafienie i właśnie wypuścił drugi nóż, który niewątpliwie leciał prosto w głowę Natha. Obaj wiedzieli, że tego rycerz nie przeżyje.

Syn Lorda Thais zamknął oczy. W tym momencie coś świsnęło mu koło głowy, jednak ten pocisk leciał od strony elfów, które podbiegły by osłaniać atakujących. Spojrzał w stronę, z której leciał nóż. Właśnie spotykała się z nim w powietrzu magiczna elfia strzała, rozbijając go na pół. Tymczasem druga, która leciała tuż obok pierwszej, nieubłagalnie zbliżała się w stronę gardła orka. Ten nawet nie zdążył się zorientować co się dzieje, gdyż po setnej sekundy gardło zalała mu fala krwi, a po chwili przewrócił się na posadzkę ze strzałą wbitą w samą krtań i wystającą z ciemienia.

Nath obejrzał się na zastępy elfów. Wszystkie zajęte były wypuszczaniem strzał w stronę fortecy, jednak jeden wyraźnie patrzył się na niego. Stał z tyłu i uśmiechał się do Natha. Ten odpowiedział również uśmiechem i ruszył dalej. Tymczasem Anarth starł z twarzy uśmiech, założył na łuk kolejne dwie strzały i, śledząc ruchy młodzieńca, pilnował, by nie spotkało go to, co mogło go spotkać przed chwilą.

Atak szedł szybko. Na blankach wybuchały kolejne ogniska walki, co chwila dochodziły następne. Niedługo cała długość murów zajęta była walką. Tego chyba nikt w Fortecy się nie spodziewał, gdyż orki nie robiły nic, tylko walczyły jak najdłużej o życie, które i tak było już stracone. Wojownicy rozpaczliwymi ruchami próbowali odparować śmiertelne ciosy rycerzy, włócznicy bezsilnie ciskali włóczniami w potężne pancerze i tarcze, nie czyniąc im żadnej szkody, szamani, nie dokończywszy inkantacji Wielkiej Kuli Ognistej, padali ze strzałami wbitymi w gardło, płuco lub oko. Liderzy, wykrzykujący przez całośc trwania obrony rozkazy z dołu, w bezpiecznej odległości od miejsca walki teraz jeden po drugim uciekali wgłąb fortecy, licząc na ocalenie przed rzezią. Inaczej jednak nie dało się nazwać tego, co właśnie działo się na murach, a co powoli zaczynało ogarniać całą fortecę. Wszystkie orki jak na znak upuszczały broń, szamani zasłaniali lewą ręką usta, prawą unosząc do góry, na znak, że nie będą rzucać czarów, liderzy podcinali sobie paski pancerzy, które z hukiem opadały na ziemię, na znak poddaństwa. Nie było jednak litości.

***
Gdy po dwóch godzinach ucichły wszelkie odgłosy walki czy pogoni król oficjalnie, przez otwarte już odrzwia bramy, wjechał na swoim siwku do Fortecy. Objechał każde zabudowanie, na dziedzińcu odebrał sprawozdania i wyjechał do obozu, by dopilnować przygotowań do odwrotu. Gdy jednak tylko wyjechał za bramę, jego oczy uderzył podwójnie przerażający widok. Na noszach skleconych z jedliny, na których wynoszono ciężej rannych, spoczywał Lord, a na następnych człowiek, który spośród innych wyróżnił się tej nocy szczególną odwagą - jego syn, Nath. Popędził za nimi do infirmerii, oddał konia stajennemu i wpadł do hali głównej. Wśród wielu posłań, na których leżeli ranni w bitwie, dwie osoby odróżniały się świecącymi wciąż blaskiem świec pancerzami. Król szybko podbiegł do Lorda Latana, uchwycił go za dłoń i spojrzał mu w oczy. Ten zbudził się, lecz widać było, że długo przytomny nie będzie. Spojrzał półprzytomnymi oczyma na król i spuchniętymi, zeschniętymi z wysiłku wargami wyszeptał:

- Rozkaz wypełniony Panie. Forteca jest zdobyta. Pozwól mi teraz, królu nad królami, spocząć, bom utrudzony po…

Nie dokończył, usta zamarły mu wpół słowa, oczy zapadły się w czaszce, oddech zatrzymał się. Najlepszy szermierz swych czasów, najmężniejszy obrońca Thais, najlepszy przyjaciel króla skonał. W oczach Tibianusa pojawiły się ogniki furii. Chwycił miecz zmarłego, oparty o łoże, i popędził do obozu.

Nath ocknął się po kilku godzinach. Spojrzał po sobie. Leżał w infirmerii, jego rozbite kolano, w łubkach, spoczywało na posłaniu. Rozpłatane przedramię, owinięte już w bandaże, podciągnięte na temblaku tez o sobie przypominało. Podobnie było ze szramą na całej długości pleców, od lewej łopatki, po prawy pośladek - pamiątka po berserkerze, którego pozostawił za sobą nie dobijając Nath. Nie to jednak było najważniejsze

Rana na kolanie ropiała, bez wątpienia będzie trudno ją zaleczyć, jeśli w ogóle się da. Przed Anthem pojawiło się widmo amputacji, co dla rycerza oznaczało koniec walki za swoją ojczyznę. Przeraził się, szybko odegnał od siebie te myśli. Nie wiedział co ze sobą zrobić. Odwrócił głowę od bieli bandaży i zamarł. Obok niego leżał Lord Latan. Z jego szklistych, otwartych szeroko oczu wyzierała śmierć. Kolano zapiekło Natha. Zamknął oczy, powstrzymując łzy. Stracił przytomność.

Khrak leżał spętany razem z innymi schwytanymi orkami przed obozem. Nie było ucieczki, choć przecież był władcą orków, Ojcem Hordy. Wiedział, że czeka go śmierć, nie spodziewał się jednak, że tak szybko. Zza okręgu pilnujących ich wojów wypadł rozwścieczony rycerz, trzymając w obu rękach miecze. Podbiegł do Khraka, jednym z nich rozciął mu więzy i wbił długi dwuręczny miecz w ziemię tuż przed nim. Władca orków popatrzył na ostrze, możliwie źródło jego wybawienia, potem na wojownika i zamarł. Był nim sam król ludzi, Tibianus. Khrak roztarł obolałe nadgarstki, chwycił miecz i znienacka rzucił się na wroga. Liczył na atak z zaskoczenia, a potem, gdy wszyscy będą w szoku, broń pozwoli mu wybić się z kręgu strażników i zbiec. Przeliczył się.

Tibianus złapał go tuż za nadgarstkiem ręki, którą ten trzymał broń, zamachnął się i jednym potężnym ciosem uciął mu rękę tuż przy barku. Odrzucił ją, zamachnął się i nim Khrak zdążył krzyknąć z bólu, skrócił go o głowę. Z furią w oczach obrócił się do reszty orków, powoli jednak zaczął się uspokajać. Stwory, widząc, ze król udobruchał się, odetchnęły z ulgą. Znały jego bezwzględność, teraz jeszcze wzmocnioną złością. Teraz, widząc go uspokojonego, z kamienna twarzą, liczyli na to, że odeśle ich do robót u wdów, których namnoży się teraz w Thais. Tym większe było ich przerażenie, gdy król niemal z uśmiechem na twarzy szepnął zachrypłym od poruszenia głosem do jednego z wojów stojących za nim, wskazując na uwięzionych:

- Stracić. W możliwie jak najboleśniejszy sposób.
- A co z Fortecą Panie?
- Spalić. Zburzyć. Zróbcie co chcecie. Ma tu nie zostać kamień na kamieniu.
CZ.5

Oddziały ustawiały się już do wymarszu. Nadchodziła pierwsza noc po zniszczeniu siedliska orków. Wojska ustawiły się już do pochodu i pierwsze szeregi ruszyły w ciemność nocy prowadzącą do domu. Hukowi tysięcy stóp, uderzających o twardą glebę towarzyszyły głuche jśki opadających, palących się belek, osuwających się kamieni i zawalających się murów. Polany orków rozświetlał blask palącej się Fortecy. Jeszcze przez kilka dni światłość będzie gościła w tym niedostępnym miejscu, zaznaczając miejsce największej bitwy w historii kontynentu.

Natha wieziono do Thais w beznadziejnym stanie. Druidzi elficcy, którzy towarzyszyli pochodowi lecząc rannych, już myśleli o amputacji, nie mogąc swoimi ziołami uleczyć jątrzącej się rany. Sam Nath był przez cały czas nieprzytomny, majaczył coś o swym ojcu, orkach i Anarthcie. Z pewnością, gdyby usłyszał, co mówi się o jego nodze, kazałby ją zostawić na miejscu, by mógł zgnić razem z nią, uchronić się od hańby życia na garnuszku państwa. A jednak, widmo kalectwa wisiało nad nim coraz większą chmurą, z której grad sypać się miał na Natha do końca jego dni.

Wojska Tibianusa wkraczały do miasta wśród niekończących się owacji, oklasków i okrzyków. Żołnierze witali się ze swoimi rodzinami, niemyci, nieogoleni, nie zrzuciwszy nawet zbroi ściskali swe żony i dzieci jakby nie widzieli ich od wieków. Król wiedział, że ci, którzy wrócili, będą wspominać wyprawę do końca swych dni, jej historia przetrwa przez wiele pokoleń. Wiedział też, że pod wieczór oklaski i okrzyki zamienią się w żałosne lamenty, beznadziejne westchnienia i godziny pełne pustej ciszy. Większość domostw zaleje wesoły gwar opowiadań, podlewanych dużymi ilościami miodu i wina, jednak tę resztę okryje cicha, smutna pustka. Pustka żałoby.

Tibianus wszedł do swej komnaty, jakby nigdy tu nie był. Ileż razy wracał z różnych wypraw do swych starych kątów, walił się na łoże nierzadko w zbroi i zasypiał kilkudniowym snem. Tym razem jednak coś się zmieniło. Oglądał tępym wzrokiem wszystko, jakby nie wiedział, co do czego służy i czym jest. Widać było, że nie myśli nad tym co robi. W końcu przeszedł do komnaty tronowej i usiadł znów w swym wielkim tronie. Czarne myśli zaczęły go nachodzić, tak jak tuż przed wyprawą. Iluż to ludzi stracił w ciągu tych ostatnich dni. Ileż żyć rzucił na szaniec wolności? Trzy tysiące? Cztery? Pięć? Liczył martwe twarze wojów, których układano na stosach. Po kilku chwilach znikały one za płomieniami, by zaraz zamienić się w kupkę popiołu, którą każda z rodzin otrzymywała wraz z sakwą platynowych monet na życie. Znikały one dla szczęśliwców, którzy wrócili, by opowiadać o męstwie swych braci, jednak nie znikały dla Tibianusa. To był jego krzyż, który będzie ciągnął za sobą przez całe życia. Król zadumał się. Wybije go z rozmyślań szara codzienność - sądy, podziękowania, przyrzeczenia. Ale to dopiero nad ranem, teraz ma czas dla siebie i swojego krzyża. Chociaż tak może uczcić swych poległych braci. Chociaż tak…

Z Nathem było coraz gorzej. Jeśli uważano, ze stan jego osiągnął już zupełną granicę, dzień później zastawano go z jeszcze większą gorączką i coraz większym skórzakiem ropy wokół rany. Pewnego dnia zdecydowano - trzeba wykonać amputację. Rycerz już leżał na Sali operacyjnej, przygotowany do operacji, w dusząco antyseptycznym pokoju, w jeszcze bielszej niż zwykle pościeli, która nadawała jego skórze jeszcze ciemniejszy i bardziej gorączkowy wygląd. Jedynym obrazem, który psuł tą, zdałoby się idylliczną wizję, była spuchnięta do granic możliwości noga, z wciąż wylewającą się z rany ropą. Na stole obok leżały już narzędzia, które miały na zawsze oddzielić Natha od chwalebnego życia rycerza. O dziwo sam pacjent był przytomny, dostał zioła, które miały mu dopomóc w podjęciu decyzji. Jednak postanowił pozwolić odjąć sobie kończynę, zawsze była jeszcze dla niego przyszłość w konnicy. Cały czas trzymał się tej nadziei. Czekał tylko, aż w drzwiach pojawi się szpiczastoucha postać w białym kitlu, która oznajmi mu gotowość do operacji. Rzeczywiście, zauważył jakiś ruch w hallu, jednak w tym momencie powieki mu zaciążyły. Zamknął je i natychmiast zasnął.

Do pokoju wszedł elf, jednak nie w białym fartuchu, a w kolczej zbroi, z kołczanem na plecach i łukiem w lewej dłoni. W prawej nadal trzymał jarzący się czerwonym blaskiem kryształ. Gdy spojrzał na Natha i zauważył, że ten śpi, schował kryształ do sakwy u pasa. Podszedł do łoża, odłożył łuk na bok i spojrzał na ranę. Podwinął rękawy, zatarł dłonie i przyłożył je do rany. Na twarzy młodzieńca pojawił się grymas bólu, jednak zaraz mięśnie rozluźniły się, a usta Natha wykrzywił delikatny uśmiech. Nieznajomy zamknął oczy, a na jego twarzy pojawił się wyraz skupienia. Z rany zaczęły się wylewać coraz większe stróżki ropy i przesadnie zabarwionej osoczem krwi, ale noga wyraźnie chudła, pozbywając się opuchlizny. Po kilku chwilach posłanie zabarwiło się prawie całkowicie na czerwono. Wtedy elf otworzył oczy, zmarszczka skupienia wygładziła się.

Odjął ręce od rany, by zobaczyć, że nie pozostał po niej nawet ślad. Uśmiechnął się pod nosem, bezgłośnie podziękował bogom i wstał. Z Skawy wyjął czarną perłę, położył ją na poduszce obok głowy Natha, po czym z kołczanu wybrał strzałę z barwionymi na niebiesko lotkami i wbił ją żarzącym się niebieski blaskiem grotem w siennik, na którym leżał rycerz. Skłonił się i bezgłośnie ruszył do drzwi. Stanął jednak na progu i obrócił się, by zobaczyć, jak powieki Natha lekko się unoszą, by znów opaść - młodzieniec budził się. Anarth mrugnął mu porozumiewawczo okiem, uśmiechnął się i zniknął w czeluściach przepastnego korytarza.

Po wspaniałej, niezwyciężonej od wieków Fortecy Orków pozostały jedynie bezkształtne sterty głazów i nadpalone zabudowania wewnątrz murów. Większość budowli po prostu spłonęła lub zawaliła się, pozbawiona drewnianych wsporników i zaparć. Od kilku dni panowała tu niezmącona cisza. Cisza tak głęboka, jak noc, która właśnie zamknęła w swych objęciach Polany Orków. Jej gruby, mroczny płaszcz przebijały jedynie dogasające płomienie, które kilka dni temu, potężne i jasne niczym słońce, trawiły wszystko na swojej drodze.

Wśród resztek murów zaczęły przemykać małe, ruchliwe cienie. Wyglądało to jak zabawa płomieni, tańczących na delikatnym wietrze, jednak po kilku chwilach wokół ognisk zbierały się ciemne jeszcze, jakby ze strachu ukrywające się poza obszarem światła, postaci. Zaraz jednak na głównym dziedzińcu rozbłysło ogromne ognisko, przy którym stanął potężny w budowie ciała ork w stalowej zbroi i z mieczem u boku. Poczekał chwilę, aż jego bracia, ocaleli z masakry zbiorą się wokół, odetchnął i zaczął:

- Popatrzcie… popatrzcie, co ludzie zrobili z naszymi domami. Przyglądnijcie się uważnie, bo ten widok mnie napawa złością. Myślę, że was też powinien. Zapewne każdy z was natknął się na rów, w którym zbierano ciała naszych braci, niczym ścierwa zwierząt. Ten obraz również zapadnie mi w pamięć. Widzicie co z nami zrobili? Zabrali nam dach znad głowy, rodzinę spod niego, zniszczyli naszą ziemię, którą z takim zapałem uprawialiśmy. Dbaliśmy o siebie, nie zakłócając niczyjego spokoju. I jak nam odpłacono? Dlatego mówię wam, jedyne co nam zostało… to zemsta. Ja jej dokonam, choćby sam… za nas, za nasze ziemie, za nasz dom, za mojego ojca, Khraka… ja jej dokonam. Mianuję się nowym Ojcem Hordy, kto jest przeciwko mnie, niech wystąpi.

Odpowiedziała mu głucha cisza.

- Dobrze więc. Pójdźmy po to co nasze… pójdźmy po zemstę…


DONT SPAM!
I KILL YOU!

Offline

 

#4 2008-01-02 21:22:45

Slaanesh

Administrator

Zarejestrowany: 2008-01-02
Posty: 831
Punktów :   

Re: skladajcie tu swoje opowadania o tibii

Super opowiadanie,


Pozdrawiam,
Slaanesh

Offline

 

#5 2008-01-02 23:11:34

Veno San

Administrator

Zarejestrowany: 2008-01-01
Posty: 99
Punktów :   

Re: skladajcie tu swoje opowadania o tibii

Jestem ciekaw czy je przeczytałes a może tak se napisałeś


DONT SPAM!
I KILL YOU!

Offline

 

#6 2008-01-03 00:03:51

Slaanesh

Administrator

Zarejestrowany: 2008-01-02
Posty: 831
Punktów :   

Re: skladajcie tu swoje opowadania o tibii

Veno San napisał:

Jestem ciekaw czy je przeczytałes a może tak se napisałeś

Lol, dzis czytalem to skad to masz? bo sam nie napisales , jak niechcesz to niewierz

Ostatnio edytowany przez Slaanesh (2008-01-03 00:04:40)


Pozdrawiam,
Slaanesh

Offline

 

#7 2008-01-03 00:07:40

Veno San

Administrator

Zarejestrowany: 2008-01-01
Posty: 99
Punktów :   

Re: skladajcie tu swoje opowadania o tibii

Oh

Zobacz na mój post :

Opowiadanie nie moje !
Skopiowane z iots.pl
Bardzo mi się spodobało wiec umieszcze je tu


DONT SPAM!
I KILL YOU!

Offline

 

#8 2008-01-03 00:11:19

Slaanesh

Administrator

Zarejestrowany: 2008-01-02
Posty: 831
Punktów :   

Re: skladajcie tu swoje opowadania o tibii

@up
Ale za to ciekawe
Acha, wporzadku.


Pozdrawiam,
Slaanesh

Offline

 

#9 2008-01-03 06:57:20

Cibor

Moderator

Zarejestrowany: 2008-01-01
Posty: 10
Punktów :   -1 

Re: skladajcie tu swoje opowadania o tibii

to udowadnia ze nieczytales xd

Offline

 

#10 2008-01-03 15:12:08

Slaanesh

Administrator

Zarejestrowany: 2008-01-02
Posty: 831
Punktów :   

Re: skladajcie tu swoje opowadania o tibii

Opowiadanie nie jest moje,
Opowiadanie jest wziete z,
Tibia.org.pl

Ethan od dziecka interesował się śmiercią. Wychowywał się w prostej, ubogiej rodzinie. Nie miał rodzeństwa ani kuzynów, jedynymi żyjącymi członkami rodu z małej wioski Aston byli jego rodzice. Poza nimi nikt inny tam nie mieszkał, choć Ethan dobrze pamiętał mnogość rodzin, które się tu sprowadziły. Wszyscy jednak ginęli w przedziwny sposób: stawali nagle w szarych płomieniach i znikali bez żadnych śladów. Wielu z nich ulotniło się na oczach chłopca, który zdecydowanie nie był zwykłym, średniowiecznym dzieckiem chłopa. Młodziak ów zawsze czuł pociąg do śmierci i rozkładu. Zabijał szczury lęgnące się w stodole jego rodziców, a potem urządzał im pochówek. Po kilku tygodniach odkopywał kości gryzoni i układał z nich na nowo szkielet zwierzęcia, z zadziwiającą precyzją i talentem.
Na piętnaste urodziny Ethan dostał od rodziców wymarzony prezent - psa. Nazwał go Puffy, a to z powodu bujnego owłosienia czworonoga. Rodziciele chłopca byli wprost zachwyceni przyjaźnią, jaka zrodziła się między ich synem a wiernym psiskiem. Wszędzie widywano ich razem, w pobliskiej wiosce wszyscy mówili, że nie widzieli jeszcze tak oddanego zwierzaka. Jednak przyjaźń z chłopcem, który był fanatykiem śmierci nie mogła trwać długo. W środku lata, zaledwie dwa miesiące po jego piętnastych urodzinach dokładnie w chwili, gdy słońce górowało nad niebem, uśmiercił swego psa. Był to jego pierwszy z wyrafinowanych mordów, których dokonał podczas swojego życia. Zaprowadził zwierzę na środek pola do wysokiego kamienia, który wyglądał jak stół. Chłopiec wymalował pentagram z krwi szczurów dokoła kamienia, posadził psa na skale i zadał mu cios pałką w kark. Zwierzę natychmiast upadło na ziemię. Ethan podniósł zwłoki, ułożył je na kamieniu i rozciął kudłatą szyję nożem swojej matki. Krew natychmiast zalała ziemię wokół psa, wypełniając czerwony pentagram. Chłopak patrzył na całą tą scenę jakby z boku, jakby to co zrobił zupełnie go nie dotyczyło. Poczuł chorobliwą fascynację do składania w ofierze bezbronnych istot. Kiedy następnego dnia powrócił po zwłoki zwierzęcia, nie znalazł ani psa, ani nawet kamienia. Jedyne co znajdowało się na miejscu mordu to ślady po wypaleniu.
-Przecież nie wzniecałem ognia - zadumał się Ethan. Wrócił więc do swego domu zamyślony.
Przez następnych kilka lat rodzice prawie nie widywali swojego jedynego syna. Codziennie o świcie wyruszał do najbliższego miasta, a gdy wracał wieczorem, kładł się natychmiast spać. Gdy pytali go co robi w mieście, odpowiadał krótko, że wertuje księgi w klasztorze. Kiedy po raz kolejny wrócił o zmierzchu, miał dziwny blask w oczach.
-Coś się stało, synu? - zapytał spokojnie tato Ethana.
-Nie, ojcze - padła odpowiedź, jednak głos, jakim chłopak ją wypowiedział był przerażający. Sam Ethan musiał to zauważyć, bo po chwili dodał, już normalnym głosem:
-Matko, czy mogłabyś wyjść ze mną na chwilę? Kupiłem ci coś i zostawiłem przed domem.
-Oczywiście, synku - mama chłopca nadal zwracała się do niego w ten sposób, mimo iż skończył już osiemnaście lat. Wyszli więc na podwórze, gdzie Ethan bez żadnych skrupułów wepchnął matce nóż w gardło, a następnie odciął głowę. Nie siląc się na chowanie zwłok, powrócił do domu z nożem w ręce. Ojciec, widząc to, zapytał przerażony:
-Skąd masz ten nóż? Gdzie jest twoja matka? Ethan nie odpowiedział, tylko rzucił się na rodzica. Z tym jednak nie poszło mu tak łatwo, ponieważ jego tato nie zamierzał dać się tak łatwo zamordować. Złapał syna za rękę i odciął mu prawą dłoń nożem dzierżonym przez niego. Z kikuta trysnęła krew, na co rozwścieczony chłopak uderzył ojca pięścią w kark, oszałamiając go. Podniósł nóż i ze świstem zamachnął się, celując w prawy nadgarstek. Po okaleczeniu zwłok przeniósł trupa matki do domu i odprawił nad nią tak straszny rytuał, że serce mi drży, gdy tylko go wspomnę. W trakcie odprawiania strasznego ceremoniału odciął prawą dłoń matki, tak jak to zrobił tacie. Kiedy już skończył, jego rodzicielka podniosła się, i patrzyła tępo na swego nowego władcę Ethana. Potem chłopak uczynił to samo z ojcem, tworząc drugiego nieumarłego swym poddanym.
-Tej nocy nie idziemy spać - rzekł po chwili chłopiec - pójdziemy do pobliskiej wioski i powiększymy moją armię nieumarłych -dodał.
Jego byli rodzice nic nie odpowiedzieli, byli tylko tępymi zombi gotowymi na wszelkie rozkazy. Wyruszyli więc do wsi Odallion. Kiedy do niej dotarli, nie spotkali nikogo - był już środek nocy.
-Zaczynajmy - powiedział tym przerażającym głosem do "rodziców" i wszedł zdecydowanym krokiem do najbliższej chaty. Wszyscy w niej spali, więc tylko szepnął rozkaz:
-Zabijcie ich.
Bez emocji patrzył, jak jego poddani podchodzą sztywnym krokiem do łóżka mężczyzny i kobiety w średnim wieku, zatykają im usta i wyrywają serca. Potem zabrali się za trójkę dzieci, które zamordowali z równym okrucieństwem. Po wykonaniu swego makabrycznego rozkazu zombi stanęły obok swego władcy i patrzyły, jak ten ucina pięć prawych dłoni i tworzy pięciu nieumarłych. To samo spotkało trzydziestu innych wieśniaków, którzy zasilili armię Ethana. Przez następnych kilka tygodni chłopak spustoszył około piętnastu wiosek, powiększając przerażający legion do dwustu strasznych nieumarłych, a każdy naznaczony tym samym znakiem - odciętą prawą dłonią. Sam Ethan przestudiował dokładnie wszystkie księgi nekromantyczne jakie zdobyli dla niego poddani, aż w końcu porzucił swe ludzkie ciało, by stać się liczem. Podczas najstraszniejszego rytuału jakiego kiedykolwiek dokonano, chłopak zapisał na skrawkach pergaminu magiczne inkantacje i włożył je do uprzednio stworzonego relikwiarza. Następnie pomniejszył go do rozmiarów kamyka i wszczepił w głębokie rozcięcie na ręce, które sam sobie zadał. Pod koniec ceremoniału stanął w takim samym pentagramie z krwi, jaki stworzył w młodości i spłonął w szarym ogniu. Spaliło się jego niemal całe ciało, pozostały tylko niewielkie zgniłe resztki, wiszące na białym kośćcu. W oczodołach pojawił się mroczny, czerwony blask. Ostatnią rzeczą, jakiej dokonał tej nocy było złożenie w ofierze bogom śmierci piętnastu żywych dzieci. Kiedy zakończył, jego szkielet rozpadł się na pojedyncze kości i tak pozostał przez następne pięć nocy. Gdy szóstego dnia wzeszło słońce resztki Ethana scaliły się z powrotem w pełen kościec i tak miały pozostać już na zawsze.
Przez następne pięć lat zagłębiał się w sztukę nekromancji, ucząc się, jak tworzyć coraz potężniejszych nieumarłych. W końcu umiał już wyrwać szkielety z grobów wielkich wojowników, tworząc tym samym doskonale wyćwiczone kościeje. Beszcześcił także wielkie, wspaniałe grobowce starożytnych magów, przywracając im życie i powiększając swą armię o oddziały sobie podobnych liczów, które również były zdolne do tworzenia ożywieńców dla Ethana. Oddziały jego rosły w przerażającym tempie i kiedy minęło dziesięć lat od transformacji w licza, ten miał już około pięćdziesięciu tysięcy poddanych. Jego moc wzrosła do granic możliwości. W końcu umiał zabijać spojrzeniem, petryfikować dotknięciem i ożywiać jednym słowem. Stworzył sobie nawet zbroję z kości, której nic nie mogło przebić. Jednak taka potęga sprawiła, że Ethan zapragnął prawdziwej władzy. Czytał wiele o ogromnym, podziemnym królestwie nieumarłych ze stolicą w Nekropolis. Wiedział, że broni go potężna czarna magia i że nie zdoła zasiąść na tronie. Mimo tego przygotowywał się do największej bitwy ożywionych jaka kiedykolwiek miała zostać stoczona. Podbijał królestwa żywych, ćwiczył swą ciągle rosnącą armię do starcia wieków. Sam uczył się najpotężniejszych zaklęć, które mogły przeważyć szalę zwycięstwa na jego stronę. Stworzył również najpotężniejszy rytuał wymagający pomocy przychylnych mu bogów.
Uzyskał ich poparcie składając liczne, krwawe ofiary na ich cześć. Opłaciło mu się mordowanie tysięcy ludzi, bowiem otrzymał za to magiczną laskę, którą stworzyły mu wszystkie bóstwa w podzięce. Ethan naładował ją tym najsilniejszym zaklęciem opracowanym przez siebie, mając jednak w duchu nadzieję, że nigdy nie będzie musiał go użyć.
Nieuchronnie zbliżał się dzień starcia dwóch najpotężniejszych armii świata. Przywódca Nekropolis, Verden, z narastającym niepokojem obserwował Ethana i jego umarły legion.
-Bóstwa odwracają się od nas - powiedział mu raz jeden z jego najwierniejszych doradców.
-Zauważyłem to. Czuję, że nie zdołamy pokonać nieumarłych Ethana.
-Panie, to niemożliwe! Przecież nikt nie ma tak licznej armii jak ty, Wielki Verdenie!
Ten jednak milczał. Dobrze wiedział o tym, jednak jego wieczny spokój nadal był zmącony myślami o nadchodzącej bitwie. Przyłapał się nawet na mimowolnym planowaniu ucieczki.
-Chodźmy, muszę przemówić do moich poddanych.
W tym samym momencie Ethan uzgadniał termin natarcia na Nekropolis.
-Zaatakujemy dokładnie w środku nocy, za siedem księżyców - postanowił.
Następny tydzień spędził wraz ze swymi najbardziej oddanymi liczami na nadzorowaniu treningu setek tysięcy jednostek.
W końcu nadszedł ten wielki dzień. Wojska Ethana wyruszyły wcześnie, aby na czas zdążyć zaatakować.
Niezliczone oddziały wędrowały przez cały dzień, aby dokładnie o północy ujrzeć mury Nekropolis. Generał legionu Ethana rozkazał ustawienie się w następującym szyku: w pierwszych szeregach stali najpotężniejsi wojownicy, w kolejnych strzelcy zdolni trafić lecącego ptaka w oko, nad nimi zaś szybowali walczący magią. Pośród nich był również wielki przywódca, który bez cienia strachu krzyknął:
-Do ataku!
I natychmiast, na ziemi i w powietrzu, wszyscy rozpoczęli wściekłą szarżę. Bramy Nekropolis otwarły się i wysypały się z nich setki tysięcy żołnierzy. Ethan zauważył, że magowie wroga nie biorą udziału w bezpośredniej walce, co było dla niego sprzyjającą okolicznością, ponieważ bronili oni murów miasta.
Tymczasem Verden, Wielki Władca nieumarłych patrzył ze swego zamku na bitwę z narastającym niepokojem - a może już ze strachem? On jeden pozostał w zamku, podczas gdy wszyscy jego podani poszli na bój.
-Aach.. więc jednak przepowiednia ma zostać dopełniona.
Poszedł do ogromnej bilbioteki umieszczonej w sąsiednim pokoju i zdjął z półki prastary zwój, który utrzymywany był w całości za pomocą magii. Verden rozwinął go i przeczytał po raz kolejny:
-Kiedy królestwo nieumarłych stanie się najpotężniejsze, Bogowie się odwrócą od największego władcy jaki kiedykolwiek urzędował w Nekropolis. Stanie się to za sprawą chłopca, który zawsze interesował się śmiercią...
Verden odłożył zwój i powrócił do okna. Widok, który ujrzał wzbudził w nim niemal panikę, jednak wiedział, że przepowiednie umierających po raz drugi są zawsze prawdziwe.
-Och tak, Maretus był wielkim władcą, lecz nie większym niż moja armia! - powiedział do siebie z ponurym uśmiechem.
Po drugiej stronie murów miasta bitwa była w punkcie kulminacyjnym. Licze obu stron uwijały się jak w ukropie, obrzucając wroga czarami, a jednocześnie przywracając do życia poległych. Łucznicy Ethana, zgodnie z rozkazem, strzelali w magów Nekropolis, których zresztą pozostała już tylko garstka. Jednak to wojownicy odgrywali największą rolę, bowiem oddziały walczące wręcz obu stron były niezliczone. Jednostki Verdena miały przewagę taktyczną, ale nie mogły się równać z liczebnością przeciwników.
-Zdaj mi raport! - powiedział Ethan do swego generała, którego przeteleportował do siebie
-Panie, mamy przewagę, lecz jeśli licze Nekropolis będą nadal ożywiać nasze oddziały z taką szybkością, możemy przegrać tę bitwę.
-Ach... wracaj do walki - odrzekł przywódca i odtransportował go z powrotem na ziemię. Spojrzał na swoją magiczną laskę.
-Tylko, jeśli zajdzie taka potrzeba... - pomyślał w duchu.
Szala zwycięstwa powoli zaczęła się przechylać na stronę oddziałów Verdena. Jego wojska stawały się, zgodnie z przewidywaniami generała Ethana, coraz liczniejsze. Łucznicy widząc to, zaczęli jeszcze szybciej i celniej strzelać w mury zamku, wybijając do ostatniego przebywające tam licze. I już kiedy atakujący myśleli, że bitwa jednak zostanie wygrana, na scenę wkroczył sam Verden. Jednym ruchem kościstej dłoni uśmiercił tysiące łuczników wroga i w tym samym momencie ożywił je, by walczyły dla niego. Na liczów wiszących w powietrzu natychmiast posypał się deszcz strzał, łamiąc im kości i niszcząc czaszki. Ethan jednak miał na sobie swą magiczną kościaną zbroję, której nic nie mogło przebić, więc pociski odbiły się od niego i spadły na wojowników przeciwnika. Mimo tego patrzył bez emocji, jak Verden przeciąga cały jego legion na swoją stronę. Kiedy pozostał już sam, wiedział co musi uczynić. Ścisnął swą laskę mocniej, wyrysował nią świetlisty, jadowicie zielony pentagram pod stopami, który zawisł w powietrzu. Potem zobaczył rozświetlone sklepienie nad sobą i pięciu Bogów Śmierci zstępujących do niego, aby mu pomóc w odprawieniu rytuału.
-Taak... - mruknął Verden do siebie patrząc, jak bogowie otaczają Ethana, stają w rogach pentagramu i kładą ręce na ich najwierniejszym wyznawcy. Sam Ethan rozświetlił się zielonym światłem i stał się centrum ogromnej, rozszerzającej się z niesamowitą prędkością kuli energii, która pochłonęła całe wojska Verdena, jego samego i miasto Nekropolis. A wszystko to stało się bez najcichszego dźwięku.
Po kilku sekundach kula rozbłysła i zniknęła, pozostawiając po sobie spustoszenie. Ethana nie było w miejscu, gdzie znajdował się pod koniec rytuału.
-Och taak... - zabrzmiał spokojny, lodowaty głos gdzieś na ziemi. Słowa te wypowiedziała czarna jak smoła czaszka, w której oczodołach płonął ten sam jadowicie zielony kolor.
-Oto jak wysoce wynagrodzili mnie bogowie! Teraz nie jestem już zwykłym liczem, stałem się prawie bóstwem. To potężne zaklęcie powinno było zniszczyć mnie, jednak, dzięki lasce od bogów, przemieniło mnie w jednego z nich - powiedział do siebie Ethan. Wzniósł się w powietrze jako sama czaszka - nic więcej z niego nie pozostało.
-A teraz odbuduję Królestwo Śmierci i zasiądę na jego tronie na wieki... - rzekł i zaczął tworzyć myślą kamienne bloki, które, również za pomocą myśli, ustawiał jeden na drugim...


Pozdrawiam,
Slaanesh

Offline

 

#11 2008-01-03 19:33:09

Skrzypek

Constant User

Zarejestrowany: 2008-01-01
Posty: 73
Punktów :   -6 

Re: skladajcie tu swoje opowadania o tibii

Te Opowiadanie Jest Moim Marzeniem Na Rookgardzie

Jestem 13 Rookslayerem mój informator powiedział mi że jest nagrod za spowodowanie zniknięcia Spike Sworda Na Rooku Z Wyspy poszlem po informacje Do Guarda Na Moscie Ten Zlecił mi te zadanie.
Na 2 Tibijski Dzień poszłem zobaczyć na Carlin Sword Quest Czy Nie Zrespił Się "Sheng"(miałem szczęscie)wziołem nóz i za grożilem mu smierćią oczywiscie nie odbyło się bez wali zanim zadałem mu ostatni cios powiedzial cos o Skeletonach.
W 3 Tibijskim Dniu Poszłem Na Skeletony(Najgrożniejsza Mafia Rookgarda ) wyskoczyło na mnie 5 skeletonów wżiolem ich na klate jeden po drugim z jednego wypadła wizytówka "Poison Spider Podziemia 3/15 Zakład Kowalski.
On Zaś chciał na tym troche zarobic dałen mu 323 Gp i nagle zostałem przeteleportowany na wyspie z spike swordem Na Czerwono Pojawił sie Napis Z Tad nie wyjdziesz Zawołałem mojego Informatora Zućilem mu miecz i aż do teraz siedze na tej wyspie i czekam na ratunek


PiAsT GlIwIcE CaŁe ŻyCiE

Offline

 

#12 2008-01-05 14:41:28

Filu

Weak User

331078
Zarejestrowany: 2008-01-05
Posty: 18
Punktów :   

Re: skladajcie tu swoje opowadania o tibii

Veno San napisał:

Opowiadanie nie moje !
Skopiowane z iots.pl
Bardzo mi się spodobało wiec umieszcze je tu
CZ.1
Natha obudziło ożywienie w sieni. Pomyślał, że może znów ktoś przyszedł prosić ojca o pomoc. Jego rodziciel, jako że miał środki by to robić, podawał pomocną dłoń każdemu, kto jej potrzebował. Oglądanie ludzi, którzy płaszczyli się przed Lordem Latanem, by dostać choć kilka sztuk złota na chleb nie napawało Natha zbytnim optymizmem i chęcią do życia, więc obrócił się na drugi bok, przykrył się derką i próbował dalej zasnąć. Jednak hałasy zaczęły się nasilać, młodzieniec posłyszał już głosy matki i ojca, a zaraz dołączyły do nich szorstkie rozkazy, bieganina służących i szczęk sprzętów. Szybko ubrał się w to co było pod ręką i wyskoczył ze swojej komnaty.

W tym czasie sień już opustoszała, natomiast gwar przeniósł się do świetlicy. Nath bez pardonu wpadł przez wielkie drewniane drzwi do największego pokoju w dworku. Zobaczył naroczników uwijających się przy ścianach, zdejmujących z nich tarcze, miecze, topory, zbroje, pęki strzał i kołczany. Na środkowym stole, służącym zwykle za jadalny dla licznej rodziny Lorda, leżały popakowane i powiązane powrozami sprzęty wojenne. Przy jego drugim końcu stał sam pan domu, uważnie przyglądając się pracom nad pakowaniem i licząc dobytek. Nath podszedł do niego i zapytał:

- Co tu się dzieje ojcze? Znowu urządzasz ćwiczenia na południowych stokach? - Ćwiczenia to będziemy mieli. Ale nie na południowych stokach. Raczej bardziej na wschód.
- Gdzie?
- W Fortecy Orków.
- Gdzie? - zapytał zdumiony Nath, choć wyraźnie słyszał. - Co to oznacza?
- Naprawdę jesteś taki głupi synu, czy tylko udajesz od poranka? - zapytał z rozbawionym błyskiem oczu Lord - To może oznaczać tylko jedno: Wojnę! - wykrzyknął i zabrał się do dalszego przeglądu.

Wiadomość ta uderzyła młodzieńca jak grom z jasnego nieba. Wojna! Nigdy nie był na wojnie, nigdy nawet nie widział żywego orka. Wiedział, że ojciec zabierze go w końcu ze sobą. Wpadł do siebie i zaczął pakować swoje rzeczy. Zdjął ze ściany błyszczący nowością i magią miecz, wyjął spod łoża wspaniałą łuskową zbroję i tarczę z wyrzeźbioną na froncie meduzą i wypadł z pokoju. Lecąc przez dziedziniec do chaty druida myślał o jednym: kiedy w końcu ostrze jego zabójczej broni zabłyśnie nie blaskiem uroku magicznego, a krwi bestii, które już od dawna nawiedzają jego rodzinne miasto.

***
Król Tibianus siedział w swoim ogromnym tronie królewskim, rozmyślając nad swoją aktualną sytuacją. Nie wyglądała ona zbyt dobrze. Orki coraz bardziej zapuszczały się na terytorium ludzi. Nie byłoby to problemem, gdyby nie fakt, że poruszają się między swoimi placówkami pod ziemią. Gdyby nie to, już dawno mógłby je otoczyć i oddzielić od reszty, by każdą po kolei zrównać z ziemią. Lecz gdy tylko atakował jedną, hufce z pozostałych nagle wyrastał spod ziemi w samym środku szeregów ludzi, powodując zamieszanie, złamanie szyków i ogromne straty. Choć Tibianus przewyższał Ojca Hordy, Khraka, nie tylko uzbrojeniem, ale też taktyką i ilością ludzi, nawet na swoim terenie nie dawał mu rady. Dlatego była mu potrzebna narada z wojewodami miast na północy i na wschodzie. Wszyscy razem, ku radości Króla, zgodzili się, że jedyne co można i trzeba zrobić, to zdusić tą plagę w zarodku. A to z kolei oznaczało wyprawę na Fortecę.

Latami już wybierano się na tereny orków, by na zawsze zakończyć to, czego wszyscy się obawiali. Najlepszy nadworny matematyk nie byłby w stanie policzyć, ile razy wybierano się już tam, skąd żaden śmiertelny nie powrócił. Czasem już nawet wyjeżdżano, jednak pochód wracał zwykle po kilku dniach, gdyż jakiś dowódca pododdziału przedniej straży przestraszył się berserkera i zawrócił kilkanaście tysięcy najlepszych wojów kontynentu z powodu jednej nędznej kreatury, która w sprawozdaniach urosła do roli tysięcy krwiożerczych potworów. Tym razem jednak król nie popełni tego samego błędu.

Na przednią straż wybrał najlepsze zastępy swej straży przybocznej, z Lordem Latanem na czele. Wiedział, że ten stary już, ale mężny i odważny człowiek nie cofnie się przed niczym, nawet przed demonami piekielnymi, by wypełnić powierzony mu rozkaz. Teraz już pochód nie wróci do Thais, dopóki ostatni ork nie padnie pod mieczem i toporem człowieka, lub ostatni człowiek nie zostanie rozerwany na strzępy przez bestie o zielonej skórze.

Z rozmyślań wybił go służebny informując, że wojska są gotowe do przeglądu. Król powstał, wyprostował się i dopiero teraz na jego piersi zalśniły płyty wspaniałego pancerza płytowego o niebieskawym poblasku, twardego niczym głaz, a jednocześnie elastycznego i lekkiego jak piórko. Raźnym krokiem przeszedł salę tronową, wypadł z zamku na dziedziniec, dosiadł siwka podanego mu przez stajennego i puścił go stępa do wschodniej bramy. Gdy wyleciał pędem za róg ostatnich zabudowań, jego oczom ukazał się iście wspaniały widok.

Na polanach za bramą, jak okiem sięgnąć stały niezliczone dla niewprawnego oka zastępy wojsk. Na przedzie, w oddzielonych od siebie czworobokach stali tarczownicy, niezastąpieni przy dobywaniu grodów i fortec, spoglądając na swego wodza z błyskiem w oku, jakby wiedzieli co czeka ich na wyprawie. Dalej, za nieprzebytą ścianą tarcz i toporów, również w czworobokach, gotowi do wymarszu, z kołczanami przy bokach i na plecach, łucznicy dokonywali ostatnich przeglądów sprzętu. Już przy ścianie lasu, na identycznych, tak kolorem, jak i budową ciała koniach siedzieli w siodłach najlepsi jeźdźcy thaiskiego okręgu - lekka jazda królewska, przybrana w lekkie kubraki z naciągniętymi kolczugami do kolan i lekkimi, okrągłymi tarczami na łękach. Wszyscy zmrużonymi od rażącego porannego słońca oczami wpatrywali się w błyszczącą płytami postać konia i jeźdźca przelatującego między szeregami.

Tibianus znał prawie wszystkich swoich wojaków. Spoglądał teraz na ich twarze, jedne uśmiechnięte, inne pełne zapału i gotowości. Wiedział, że wielu z nich nie powróci już z miejsca, do którego podążali. Widział też, że oni również zdają sobie z tego sprawę. A jednak żaden z nich nie okazywał strachu, nieufności, czy choćby zwykłej niepewności. Chłop w chłopa ludzie pewni i gotowi do walki. Nie tracąc więcej czasu, król wydał rozkazy i ruszył ku mostowi. Stanął jednak w połowie drogi, zawrócił konia i napawał się kolejnym pięknym widokiem.

Szeregi zafalowały, setnicy ustawiali swe oddziały w formacje marszowe. Przez chwilę mogłoby się komuś wydawać, że to, co działo się teraz na polanach Thais jest zupełnym chaosem. Jednak wprawne oko króla widziało szybki i sprawny zwrot w kierunku wymarszu. Nie minęło nawet kilka minut, gdy już pierwsze szeregi mijały Tibianusa. Potrwało kilka godzin, nim ostatnie oddziały przeszły obok króla. Ten jednak wydawał się niewzruszony, wyglądał, jakby dopiero przed chwilą dosiadł rumaka. Pochód zniknął już za załomami góry Sternum, a Tibianus nadal czekał. Po chwili dał się słyszeć niesamowity huk. Wydawało się, że tysiące cyklopów wyszły ze swej kryjówki i zmierzały do Thais, by zrównać je z ziemią. Jednak tętent dochodził właśnie od miasta. Bynajmniej król nie był tym faktem zaskoczony. Zwrócił się w kierunku murów, a w jego oczy uderzyła feeria promieni słońca, odbijających się od blach, płyt, zbroi, tarcz i mieczy.

To wyborowa ciężka jazda królewska zmierzała wprost na niego. Trzy tysiące mężów, w doskonałych zbrojach, z pawężami u łęków siodeł na okrytych płytowymi pancerzami koniach pędziło za pochodem, jednak nie wyglądali na śpieszących się. Właściwie wyglądało to nawet na spacer, jeśli można uznać, że taka ilość ciężkozbrojnych ma czas i chęci na spacery. Pierwsze szeregi już zaczęły zwalniać, po chwili kilkanaście metrów przed królem zatrzymała się ściana żelaza. Zaraz czworobok jezdnych uładził się, dowódca oddziału stał przed pierwszym szeregiem czekając na rozkaz.

- Widzę, że jak zwykle na końcu. - powiedział z uśmiechem król spoglądając na wyprężonego Lorda Latana, przytrzymującego zatknięty za siodłem sztandar ciężkiej jazdy, oznakę dowództwa.
- Najlepsi każą na siebie czekać. - odparował z uśmiechem zagadnięty. - Z całym szacunkiem dla waszej wysokości. - dodał po chwili.
- Niech i tak będzie. - odpowiedział król, udając surową minę. - Skoro już jesteście, to na co czekacie? - zapytał ukrywając fakt, że zna już odpowiedź.
- Oczywiście na rozkaz, panie.
- No, skoro już mamy być tacy formalni. Na Fortecę orków!

W ciszy letniego poranka znów rozległ się tętent tysięcy kopyt, oddział powoli zaczął ruszać. Szereg po szeregu, już w pędzie, formował się w szyk podróżny - wąski, długi na kilkaset metrów pochód, który zniknął po dłuższej chwili za horyzontem.

Zza załomów bramy wyskoczyli zaraz młodzi chłopcy i z krzykiem oraz drewnianymi mieczami i toporami w rękach pobiegli za ostatnimi szeregami. Zaraz potem w bramie pojawiły się niewiasty, wpatrując się w miejsce, w którym przed chwilą stali ich mężowie, synowie, ojcowie, czy nawet dziadkowie. Jedne spoglądały z uśmiechem, inne, znające już następstwa wojen, ze smutkiem i trwogą, lub zupełną rezygnacją. Jednak obok tych uczuć, lica wszystkich wyrażały jedno, wspólne uczucie - nadzieję.

Na drugi dzień rano pochód dotarł już prawie na granicę terenów zajętych przez orki. Po drodze dołączyli do nich doskonali krasnoludzcy topornicy i duma Imperatora Kruzaka - Strażnicy. Ci potężni nawet jak na krasnoludy, wysocy prawie jak ludzie żołnierze cali opancerzeni i uzbrojeni chyba najlepiej na kontynencie, stanowili jednostkę niemal nie do pokonania. Zaraz po nich, przy wyjściu z tunelu prowadzącego pod górą krasnoludów dołączyli kusznicy wysłani przez załogę Carlin, oraz doskonali łucznicy elficcy z Ab'Dendriel, najlepsi strzelcy jakich kiedykolwiek widziały oczy świata.

Pod wieczór zjednoczone siły wszystkich miast, pomijając Venore, które zbyt mocno ucierpiało od ataków smoków, by dać jakąkolwiek pomoc zewnętrznemu światu, dotarły pod samą fortecę. Cała starszyzna dziwiła się, że doszli tak daleko bez jednego najmniejszego nawet ataku czy prowokacji. Wyglądało to tak, jakby wszelkie stworzenie skryło się za murami zamku, rozbudowywanego tu przez orków od setek lat.

Wojska rozłożyły się w obóz, rozstawiono straże i zwołano Starszyznę. Posiedzenie odbyło się w opuszczonej chacie w bezpiecznej odległości od murów. Sprawa była oczywista, celem wyprawy było zdobycie i całkowite zniszczenie ostatniej poważnej ostoi orków. Jednak cel ten nie był taki prosty, jakim się wydawał. Nie można było rzucić się hurmą na mury i spróbować przebić opór. Cały plan miał uwzględnić jedynie minimalne straty własne, przy zgubnych nieprzyjaciela. Po burzliwych naradach król przedstawił, co postanowił wykonać jutro, by zdobyć twierdzę i posłał starszyznę na spoczynek. Rozesłał posłańców do najdalej oddalonych jednostek i straży z rozkazami co do porannych czynności i udał się do swego namiotu. Długo jednak nie mógł spać. Gnębiło go, że decyduje o tylu życiach, tyle osób może jutro spisać na straty, jeśli zamierzenia się nie udadzą. Odgonił od siebie ponure myśli, splunął od uroku i znów się położył. Ledwo jednak zamknął powieki, zaraz jego uszu doszedł hałas na jednej ze ścian czworoboku ciężkiej jazdy, coś jakby szczęk żelaza, bieganina, kwiki koni i głosy ludzkie. "Coś jakby walka" pomyślał król, chwycił za miecz i wyskoczył z namiotu.

Nath był skonany po całej dobie podróży. Choć jechał na koniu, to czuł się jakby przewalił właśnie pół puszczy przez bród gołymi rękami. Łamało go szczególnie w plecach. Zaraz jednak przypomniał sobie, że obecność w oddziale ciężkiej jazdy, dumy króla Tibianusa, to zaszczyt i honor, szybko więc odgonił od siebie świadomość bólu i wtopił się w obozowe życie. Uwarzył sobie i ojcu strawę, którą zjedli szybko i w milczeniu, gdyż ojciec spieszył się na obrady. Gdy tylko młodzieniec naobroczył i spętał konie, jak stał, zwalił się na posłanie i natychmiast prawie zasnął.

Z odrętwienia zaczęły go budzić odgłosy. Otworzył oczy i nasłuchiwał. Z ciszy gwieździstej nocy jak krzyk z pustej jaskini wyrywał się wyraźny szelest kroków. Dużej ilości kroków. Nath naliczył co najmniej pięćdziesiąt dwunożnych stworzeń. Zastanawiał się cóż to może być. O tej porze chodzenie poza obóz jest już zabronione, starszyzna nie obradowała nawet w takich ilościach, a straż zwykle nie przekracza dziesięciu pieszych. Przypomniał sobie gdzie jest, wstał, doskoczył do konia, odpiął z łęku miecz spojrzał na ostrze - świeciło jaskrawym, niebieskim światłem. Takim blaskiem reagował on tylko na jedno stworzenie. Nath wskoczył na konia, dobył z drugiego łęku tarczy i zakrzyknął na całe gardło:

- Orki!!

Jak na hasło z ciemności nocy wyskoczyło kilkaset błyszczących światłem gwiazd szyszaków, przyłbic i kolczugowych kapturów. Widać było, że nie tylko Natha obudziły tajemnicze szelesty. Wszyscy gotowi do walki natychmiast doskoczyli koni, nie rozsiodłanych na wypadek napaści, w której jazda ciężka jest niezastąpiona na otwartym terenie, i zaraz kilkuset jezdnych potoczyło się w kierunku nadchodzącej tajemniczej grupy. Gdy tylko dopadli pierwszych krzaków stało się jasne, że nie jest to pięćdziesiąt osób, ale kilkaset orków, skradających się tu przez całą noc, w małych grupach. Teraz na znak stojącego z tyłu lidera wyskoczyła spora gromada włóczników i zaczęła rzucać w nadjeżdżających. Na niewiele się to jednak zdało, gdyż słabe, prymitywne ostrza, najczęściej zrobione z kamienia, nie były w stanie nawet zarysować potężnie zaklętych i wzmocnionych miksturami tarcz i pancerzy lecącego teraz kłusem na wroga oddziału. Jeszcze, ostatkiem sił, osłaniając swych dystansowców, przed ścianą metalu wyskoczył wątły szereg słabo uzbrojonych piechurów, jednak i jedni i drudzy wiedzieli, że nie ma dla nich ratunku.
CZ.2

Nath, lecący w pierwszym szeregu, a nawet przed nim, gdyż jako pierwszy runął w kierunku przewidywanego ataku, widział już pierwsze wykrzywione strachem i bólem twarze orków, ginące pod kopytami jego ogromnego konia. Gdy tłok wstrzymał jego pęd, wyjął jarzący się dalej na niebiesko miecz i ciął, gdzie tylko widział odbijającą obleśnie księżycowe światło zieloną skórę. Po kilku minutach wokół konia zrobiło się jakby luźniej i Nath zaczął myśleć o możliwości połączenia się z resztą oddziału, odwrotu w celu nabrania ponownego pędu i kolejnej szarży, która do końca zmiażdży nikły już właściwie opór.

Ze skupienia wyrwał go świst przelatującego tuż przed twarzą noża. Obrócił się w kierunku, z którego ten przyleciał i na niewielkim pagórku zobaczył lidera, spoglądającego w jego stronę. Zapewne ork pomyślał, że Nath jest liderem jeźdźców, gdyż jako pierwszy wpadł na szeregi nieprzyjaciela. Rycerz ciął przez bark, prawie rozcinając na pół, orka, który stał mu na drodze do stoku i runął ku dowódcy orków. Ten wyjął tylko miecz i zastawił się do obrony. Zdawał się pewny siebie, jakby okuty w metal koń był dla niego szczeniakiem zawiniętym w ręcznik. Nath był już tuż tuż, gdy nagle ork zrobił zwrot na pięcie, stanął bokiem do konia, schwycił za łęk i pociągnął Natha za pas. Ten, jakby był uwiązany na linie, przeleciał nad zadem rumaka i zwalił się ciężko na ziemię. Koń zaraz jednak zwrócił i pędem zmierzał w stronę orka. Rycerz szybko otrząsnął się, krzyknął na konia, by ten zawrócił do obozu, złapał miecz, który upuścił podczas upadku i runął na lidera. Ork był co prawda sprytniejszy, lecz jeśli chodziło o walkę jeden na jeden, nie miał z uczonym niemal od urodzenia szermierki synem Lorda Thais szans. Dwie szybkie finty, powolny, ze względu na zbroję, piruet, pchnięcie i dwa cięcia szybko posłały lidera na ziemię, zatapiając go w kałuży jego własnej krwi.

W tym momencie rozległy się zewsząd ciche gwizdki i cała reszta orków runęła w popłochu do ucieczki. Oddział orków bez lidera, był niczym w mniemaniu samych orków, więc po jego zabiciu następuje zawsze rozproszenie, tajne zebranie i obranie nowego lidera. "Dzięki bogom, że uczą tego w Akademii" - pomyślał Nath, wskoczył na konia i zawrócił w kierunku obozu.

Owszem, W Akademii Rycerskiej Thais uczy się, że orki potrafią zebrać swe rozbite oddziały nawet z obszaru kilku kilometrów kwadratowych, jednak muszą mieć co zbierać. Najlepsi jeźdźcy Thais zadbali tej nocy o to, by oddział napadowy orków już nigdy nie wybrał nowego lidera. Właściwie żaden ork nie opuścił pola walki żywy, tylko lekko ranni zostali zabrani na przesłuchania do króla, resztę dobijano i wrzucano do rowu na zwłoki. Orki były w cywilizowanym świecie uważane za zwierzęta, których nie powinno się, nie należy, a nawet nie można grzebać, gdyż w ten sposób można śmiertelnie obrazić bogów.

Po walce oddział zebrał się ponownie w obozie, by wymienić wrażenia z nocnej walki, opatrzyć drobne zazwyczaj rany, odpocząć i podjeść przed jutrzejszą walną bitwą. Nikomu jednak nie było dane spocząć na dłużej, gdyż właśnie wrócili zwiadowcy, po których wysłuchaniu król, zarządził natychmiastowe przygotowania do bitwy. Wszyscy z poruszeniem gotowali się do boju, odnajdywali swych dziesiętników i setników, zbierali się w oddziały i równali szyki. Po kilku minutach ponad dwadzieścia tysięcy wojsk stało już w sprawie i czekało na rozkazy króla. Gdy jednak najpierw pojedyncze, a potem już wszystkie oczy zwróciły się na fortecę, sprawa przygotowań stała się jasna.

Z ciemności spowijającej wysokie mury fortecy zaczęły powoli wybijać się małe, żółte światełka pochodni. Zaraz za nimi zatańczyły delikatne blaski odbijających się w metalu płomieni. Z minuty na minutę pole przed fortecą jaśniało coraz większym blaskiem. Ludzie mrużyli jeszcze oczy, by w oddali dojrzeć cokolwiek, krasnoludy dopijały jeszcze ostatnie kufle piwa, ale elfy spoglądały już na blask tańczący pod bramą Fortecy okiem pewnych tego co widzą. Dowódca elfickich oddziałów, bohater obrony Ab'Dendriel przed orkami, Anarth, podszedł do króla, wsiadającego już na konia i spokojnym głosem zakomunikował:

- Wychodzą. Wszystkie. Około trzydziestu pięciu tysięcy już na polu, reszta na blankach - szamani i włócznicy… Jesteśmy na twoje rozkazy, panie.
Skłonił się nisko i czekał. Król spojrzał na niego, potem na niepewny blask na polanach, znów na Anartha i na swoje wojska. Zwrócił się do starszyzny, wydał rozkazy i puścił stępa konia do pierwszych szeregów. Przystanął na rogu ostatniego z prawej czworoboku piechurów thaiskich i potężnym głosem zakrzyknął:

- Bracia! Ludzie, elfy, krasnoludy! Oto stajemy przed wyzwaniem większym niż kiedykolwiek. Oto najeźdźca, który od wieków nękał nasze rodzinne domy, niszczył strzechy, zarzynał bydło, porywał żony i córki, zabijał synów, stoi teraz przed wami, pewny zwycięstwa. Kto boi się spojrzeć prosto w plugawe oko istoty niegodnej stąpania po ziemi naszych przodków? Kto czuje trwogę, patrząc na te niezliczone szeregi prostych jak gałąź i tępych niczym stuletni miecz kreatur? Nie kazano wam przychodzić tu, w samo serce piekła. Nikt nie każe wam ginąć za wasze ojczyste ziemie za każde źdźbło trawy, na której wylegiwaliśmy się jeszcze trzy dni temu, za każdy kamień - tu zwrócił się do krasnoludów - które tak uwielbiacie kształtować, za każde drzewo - oczy króla skrzyżowały się z oczyma Anartha - które otacza wasze wspaniałe miasta. Nie musicie za to walczyć… Lecz ja muszę. Ja zostałem wybrany, by bronić waszych domostw przed plugastwem tej ziemi. Dlatego ruszę na tą parszywą hordę, choćby sam. Pytam was, bracia! Pytam każdego z osobna i wszystkich razem! Kto jest ze mną!?

Odpowiedziało mu dwadzieścia tysięcy gardeł, dwadzieścia tysięcy ludzi, elfów i krasnoludów było gotowych podążyć za nim choćby do bram piekieł. Pierwszy raz w historii świata nastąpiło takie zjednoczenie. Szyki przemieszały się - topornicy, tarczownicy i strażnicy stali ze sobą ramię w ramię, dopasowując się do linii pierwszych rzędów. Dalej elfy i ludzie wymieniali się spostrzeżeniami na temat możliwości przebijania tarcz i zbroi orków w najefektywniejszy sposób. Elficcy druidzi uspokajali rozdrażnione hałasem konie, a ludzcy magowie na każdego w zasięgu wzroku rzucali zaklęcia bojowe i obronne. Po raz pierwszy ludy kontynentu stały ramię w ramię, by walczyć przeciw wspólnemu wrogowi.

Zaraz po przygotowaniach nastała niesamowita cisza. Każdy wpatrywał się w rozświetlone pole przed sobą. Większość wojsk widziała tylko jasność, jakby miliardy świetlików osiadły na tej spokojnej zazwyczaj polance. Nagle owal światła drgnął. Orkowie zmęczyli się czekaniem na wroga, postanowili podejść do niego i zaatakować. Na to czekał król. Oddalając się spod murów tracą ochronę szamanów i wsparcie włóczników. O to chodziło.

Z pierwszych szeregów już wyłamali się pojedynczy jeźdźcy dzikich psów, najbardziej skorzy do bitki i lecieli w kierunku muru tarcz, jaki rozpościerał się prawie na całej rozciągłości dojścia do Fortecy. Nie zdążyli jednak dobiec na dwa strzelenia z łuku, gdyż już dosięgły ich pierwsze strzały najlepszych elfów. Po polu zaczęły biegać psy bez jeźdźców w siodłach. Jednak ściana zielonej masy zbliżała się nieubłagalnie. Coraz szybciej skracali dystans. Anarth, stojący przy królu na wzniesieniu za ostatnimi szykami wojsk, podniósł miecz, zrobił nim koło w powietrzu i gwałtownie go opuścił.

Rozgwieżdżone niebo przysłoniła nagle chmura strzał i bełtów. Nad pozostałą między wojskami przestrzenią zrobiło się autentycznie ciemno, jakby księżyc schował się za najciemniejszymi chmurami. Gdy chmura opadła na ziemię, pierwsze pięć szeregów orczej hordy padło pokotem, zostawiając po sobie jedynie zaporę dla kolejnych śmiałków. Jednak i to nie zwalniało pochodu.

Kolejna salwa wyskoczyła w niebo i znów przykryła na moment księżyc. Znów padły pierwsze szeregi orków. Ściana przednia wojsk Tibianusa zaczęła się już niecierpliwić, niektóre krasnoludy zaczęły z nudów popijać piwo ze skórzanych manierek. Wreszcie, po trzeciej salwie wrogowie byli tuż tuż. Król zakrzyknął.
CZ.3

Ściana pieszych ruszyła tak równo i sprawnie, jak przesunięta po blacie stołu deska. Żaden z rogów się nie spóźniał ani nie śpieszył, wszyscy szli równo, jakby ćwiczyli ten pochód od urodzenia. Dwie ściany ciał zbiły się. Rozpoczął się decydujący moment.

Jeśli orki przełamałyby pierścień i dostały się do dystansowych, skutki byłyby tragiczne. Większości z nich nie miała się czym bronić, poza łukiem czy kuszą. Jednak Tibianus wydawał się być zadowolonym z przebiegu walki. W pewnym momencie ocknął się, zawołał posłańca szepnął mu coś na ucho i znowu zwrócił się w stronę bitwy. Po kilku chwilach z lasu na północy wysypała się lekka jazda, szyki stanęły w sprawie i rozpędzony taran potoczył się w kierunku prawej flanki orków, która już zaczęła otaczać tarczowników, niedostających liczbą, by walczyć ze wszystkimi. Zaraz potem zza brodu rzeki na południu dało się słyszeć rogi, zaraz potem tysiące kopyt uderzyły w wodę. Z lewej flanki również szykowała się jazda, by zdusić wojska orków w pierścień i powoli wyrzezać je do ostatniego stworzenia.

Jakby na umówiony znak, oba oddziały ruszył kłusem, nabierając pędu. Pole zapełniło się głuchym echem tysięcy końskich kopyt. Chyba dopiero teraz orki zdały sobie sprawę z tego, że są otaczane. Ponad skrzekliwy wrzask liderów wybiły się krzyki przerażenia, podobno nieznanego orkom, lecz szeregi sprawnie zaczęły się przemieszczać czołem do nadchodzącej śmierci. Za późno jednak.

Dwa kliny miażdżącej siły i pędu wbiły się w hordę. Metr po metrze tratowały wszystko nas swojej drodze. Jeźdźcy nawet nie musieli machać na boki bronią, po prostu dźgali ostrogami konie, które parły kłusem na przód, pozostawiając poza sobą jedynie leżące pokotem ciała. W końcu czoła jazd spotkały się, stanęły, zawróciły znowu niosąc śmierć zielonoskórym, tym razem jednak siekąc kogo popadło by zaraz znowu schować się za ścianą lasu. Z fortecy znowu wysypały się grupy bestii, zasilając uszczuplone o ponad połowę oddziały, lecz od czoła znów sypnęło się na nich niebezpieczeństwo.

Szeregi pieszych, krasnoludów i ludzi, rozstąpiły się, a zza nich, powoli rozszerzającą się ławą, kłusem pędziła w kierunku orków ciężka jazda. Jeśli lekkim mogła horda dać jakikolwiek opór, to już w starciu z pancernymi nie miała najmniejszych szans. Czworobok stali przetoczył się po polu, niczym metalowa kulka po równym stole, zawrócił prawie o strzelenie z łuku od murów, skąd posypały się bezsilne pociski, i znów zatopił swe łapczywe szpony klinów w zastępy orków.

Liderzy czołowych oddziałów zrozumieli, że w polu nie mają szans z tak dobrze uzbrojoną i wyszkoloną jednostką i zaczęli się cofać. Tym jednak jeszcze bardziej zwiększyli straty. Tylne szeregi, cofając się i bezsilnie próbując zatrzymać nieubłagalnie pędzącą wprost na nich śmierć, zatrzymały się plecami na uciekających w popłochu pobratymców. Rozpoczęła się kotłowanina, w którą od strony wojsk thaiskich wbiły się piesze jednostki krasnoludów. Starszyzna, obserwująca wszystko ze wzgórza, musiała przyznać, że opowieści o męstwie i determinacji tych stworzeń nie są przesadzone. Karłowaci wojownicy cięli, siekali, szarpali i kopali kogo popadło, nie ważne czy był to zwykły, szeregowy ork, berserker z ogromną halabardą, orczy wojownik, czy okuty w stalową zbroję lider. Wszystko, co nosiło zieloną skórę, a stało na ich drodze, leżało zaraz na ziemi w kałuży krwi. Po pewnym czasie szeregi orków jakoś się uporządkowały i powoli zaczęły się cofać, napierając na jazdę. Ta, wytraciwszy zabójczy pęd, zwróciła się szybko ku północy, założyła na plecy tarcze w celu ochrony przed pociskami i uciekała w kierunku lasu, by pozostać w jak największym składzie do ewentualnych potyczek poza obszarem bitwy.

Tymczasem krasnoludzi nadal siedzieli na karkach uciekających. Co prawda na polu, które zaraz zaroiło się łucznikami i kusznikami, szyjącymi do ostatnich szeregów orków, pozostało kilkadziesiąt trupów mieszkańców podziemi, jednak to tylko bardziej rozsierdziło resztę wojowników i strażników. Siekli z jeszcze większą zaciętością, niektórzy z nich byli już prawie cali pokryci krwią orków, jednak uderzali dalej, daleko będąc od zmęczenia. Zaraz jednak nakazano odwrót.

Pierwsze szeregi piechoty już wchodziły w efektywny zasięg pocisków obrońców Fortecy, więc piesi szybko oderwali się od uciekających w popłochu oddziałów i cofali się do swoich sztandarów. Na wzgórzu Starszyzna popadała jednak w coraz większą konsternację. Wszyscy tarczownicy, pikinierzy i inne oddziały z Thais i Carlin ustawiali się już w przerzedzonych czworobokach tuż przed kusznikami, jednak na tyłach orków, które właściwie już wchodziły przez otwarte odrzwia do fortecy, nadal wrzała walka.

- Cholerne krasnoludy!! - wykrzyknął Tibianus, patrząc, jak strażnicy, którzy już właściwie jako jedyni z oddziałów krasnoludzkich pozostali jeszcze na polu walki żywi, prawie na karkach uciekających biegną na małych nóżkach do środka. Nagle brama fortecy zamknęła się, miażdżąc pozostałe tuż przy niej potwory, a grupkę ociągających się pozostawiając na zewnątrz. Było to zrozumiałe, gdyż nawet garstka krasnoludów, wpuszczonych w obręb murów, mogłaby dokonać znacznych zniszczeń, a zamknięcie jej tak, aby pozostawić na zewnątrz tylko ich, było niewykonalne.

Krasnoludy już prawie wybiły do nogi pozostałych pod bramą wrogów, gdy nagle z blank posypały się na nich pociski, polała się gorąca smoła i woda, a zaraz po niej spadły pod bramę belki nabijane gwoździami i metalowymi prętami. Niczego nie spodziewające się krasnoludy odskoczyły, jednak było już za późno. Lecące pociski dopadały każdego uciekającego, a pozostałych miażdżyły ogromne belki, którym oporu nie mogły dać nawet twarde pancerze kute w najlepszych kuźniach Kazordoon.

Z odległości nie większej niż pięćset metrów całą masakrę oglądali inni atakujący. Na wszystkich twarzach malowało się uczucie złości, bezsilności i współczucia. Gdy ucichły już ostatnie jęki rannych, dobijanych przez orki, gdy brama otworzyła się i ponownie zamknęła za zadowolonymi z siebie ocalałymi orkami na tych samych twarzach pojawił się wspólny całemu wojsku grymas - chęć zemsty.

O całej sytuacji doniesiono królowi. Z ponad dwudziestu tysięcy wojska zostało niecałe piętnaście. Stracił już zbyt dużo wojaków. A jednak widząc furię w oczach nie tylko starszyzny, ale i szeregowych, zdecydował.

Po chwili pierwsze szeregi pieszych zafalowały. Szykowane przez naroczników i giermków drabiny, faszyna do osłony przed pociskami i zawalania rowów, zbite z desek prowizoryczne tarcze mogące osłonić trzech rycerzy naraz, chroniące od kamieni - wszystko to wędrowało ciągle do przodu. Wkrótce każdy wojak miał już w rękach którykolwiek z powyższych przedmiotów. Wtedy naprzód wyskoczył król. Zwrócił się do murów, potem spojrzał na wojaków i krzyknął:

- Kto ma odwagę - za mną!!

I ruszył w kierunku murów. Za sobą posłyszał najpierw pomruk, potem wzrastającą falę krzyków, a zaraz potem po ziemi przetoczył się głuchy huk kilkudziesięciu tysięcy stóp, niosących ścianę wojska na mury. O dziwo bez draśnięcia jako pierwszy dopadł ich król. Zeskoczył z konia, zdzielił go płazem miecza po zadzie, by odbiegł jak najdalej i zwrócił się w stronę ściany.
CZ.4

Nath, usłyszawszy zawołanie króla, runął w pierwszym szeregu, choć cała ciężka jazda pozostała na tyłach. Lecąc na złamanie karku widział przed sobą tylko zad siwka, okutego w stal, tak jak jego jeździec i potężny dwuręczny miecz wirujący nad głową króla. Gdy dopadli pod mur, Nath, tak jak król, odgonił swego konia w sam raz, by mógł on uciec przed pędzącą ścianą pieszych. Chmara ludzi zatrzymała się, a w stronę murów z tłumu zaczęły się wybijać drabiny. Podczas, gdy pierwsze z nich, odrzucone przez orków, lądowały powrotem w szeregach, na inne już wchodzili rycerze w metalowych zbrojach; gdzieniegdzie nawet walka wrzała już na blankach.

W jednym z takich kotłów znalazł się Nath. Wpadłszy na drabinę zaraz za królem po kilku sekundach znalazł się na murze. Zaraz Tibianus oparł się o niego plecami, osłaniając go i oczekując od niego osłony. Obaj zaczęli siekać gdzie popadło. Nath, dzięki swemu potężnemu pawężowi, który nie wiedział sam jak wciągnął na mury, mógł się osłaniać prawie przed wszystkimi ciosami, król zaś nie potrzebował tarczy, choć miał ją przyczepioną do lewego nadgarstka. Był tak zabójczo szybki, że na jeden atak odpowiadał dwoma cięciami, nie dopuszczając do siebie żadnego.

Za nimi wskakiwali na mury kolejni woje, wokół robiło się jakby szerzej. Widząc, że nie musi już osłaniać króla, który został już ściągnięty z murów przez starszyznę, Nath popędził wzdłuż blanki, siekąc i tnąc kogo popadło. Co chwilę widział przed sobą włócznika, szamana czy lidera, jednak żaden nawet nie miał czasu się zastawić. Zabójczy pęd zdziwił nawet samego Natha, po prostu biegł i ciął, nie zważając czy pozostawia za sobą tylko martwych, czy też ktoś może mu wbić miecz w plecy. Zadowolony z siebie parł naprzód, nie pozostawiając wrogowi czasu na obronę. Po chwili jednak przystanął, zachwiał się i przyklęknął. Palący ból w kolanie nie pozwolił mu dalej biec. Spojrzał w dół.

Na lewym końcu rzepki zobaczył zatopiony aż po rękojeść nóż, przechylił się i zobaczył połowę ostrza, wystającą z prawej strony kolana. Spojrzał w kierunku, z którego przyleciał nóż i zamarł. W jego stronę zbliżała się śmierć.

Lider, stojący na wieżyczce, upatrzył go sobie na ofiarę. Zatrzymał go więc w miejscu, by ułatwić sobie trafienie i właśnie wypuścił drugi nóż, który niewątpliwie leciał prosto w głowę Natha. Obaj wiedzieli, że tego rycerz nie przeżyje.

Syn Lorda Thais zamknął oczy. W tym momencie coś świsnęło mu koło głowy, jednak ten pocisk leciał od strony elfów, które podbiegły by osłaniać atakujących. Spojrzał w stronę, z której leciał nóż. Właśnie spotykała się z nim w powietrzu magiczna elfia strzała, rozbijając go na pół. Tymczasem druga, która leciała tuż obok pierwszej, nieubłagalnie zbliżała się w stronę gardła orka. Ten nawet nie zdążył się zorientować co się dzieje, gdyż po setnej sekundy gardło zalała mu fala krwi, a po chwili przewrócił się na posadzkę ze strzałą wbitą w samą krtań i wystającą z ciemienia.

Nath obejrzał się na zastępy elfów. Wszystkie zajęte były wypuszczaniem strzał w stronę fortecy, jednak jeden wyraźnie patrzył się na niego. Stał z tyłu i uśmiechał się do Natha. Ten odpowiedział również uśmiechem i ruszył dalej. Tymczasem Anarth starł z twarzy uśmiech, założył na łuk kolejne dwie strzały i, śledząc ruchy młodzieńca, pilnował, by nie spotkało go to, co mogło go spotkać przed chwilą.

Atak szedł szybko. Na blankach wybuchały kolejne ogniska walki, co chwila dochodziły następne. Niedługo cała długość murów zajęta była walką. Tego chyba nikt w Fortecy się nie spodziewał, gdyż orki nie robiły nic, tylko walczyły jak najdłużej o życie, które i tak było już stracone. Wojownicy rozpaczliwymi ruchami próbowali odparować śmiertelne ciosy rycerzy, włócznicy bezsilnie ciskali włóczniami w potężne pancerze i tarcze, nie czyniąc im żadnej szkody, szamani, nie dokończywszy inkantacji Wielkiej Kuli Ognistej, padali ze strzałami wbitymi w gardło, płuco lub oko. Liderzy, wykrzykujący przez całośc trwania obrony rozkazy z dołu, w bezpiecznej odległości od miejsca walki teraz jeden po drugim uciekali wgłąb fortecy, licząc na ocalenie przed rzezią. Inaczej jednak nie dało się nazwać tego, co właśnie działo się na murach, a co powoli zaczynało ogarniać całą fortecę. Wszystkie orki jak na znak upuszczały broń, szamani zasłaniali lewą ręką usta, prawą unosząc do góry, na znak, że nie będą rzucać czarów, liderzy podcinali sobie paski pancerzy, które z hukiem opadały na ziemię, na znak poddaństwa. Nie było jednak litości.

***
Gdy po dwóch godzinach ucichły wszelkie odgłosy walki czy pogoni król oficjalnie, przez otwarte już odrzwia bramy, wjechał na swoim siwku do Fortecy. Objechał każde zabudowanie, na dziedzińcu odebrał sprawozdania i wyjechał do obozu, by dopilnować przygotowań do odwrotu. Gdy jednak tylko wyjechał za bramę, jego oczy uderzył podwójnie przerażający widok. Na noszach skleconych z jedliny, na których wynoszono ciężej rannych, spoczywał Lord, a na następnych człowiek, który spośród innych wyróżnił się tej nocy szczególną odwagą - jego syn, Nath. Popędził za nimi do infirmerii, oddał konia stajennemu i wpadł do hali głównej. Wśród wielu posłań, na których leżeli ranni w bitwie, dwie osoby odróżniały się świecącymi wciąż blaskiem świec pancerzami. Król szybko podbiegł do Lorda Latana, uchwycił go za dłoń i spojrzał mu w oczy. Ten zbudził się, lecz widać było, że długo przytomny nie będzie. Spojrzał półprzytomnymi oczyma na król i spuchniętymi, zeschniętymi z wysiłku wargami wyszeptał:

- Rozkaz wypełniony Panie. Forteca jest zdobyta. Pozwól mi teraz, królu nad królami, spocząć, bom utrudzony po…

Nie dokończył, usta zamarły mu wpół słowa, oczy zapadły się w czaszce, oddech zatrzymał się. Najlepszy szermierz swych czasów, najmężniejszy obrońca Thais, najlepszy przyjaciel króla skonał. W oczach Tibianusa pojawiły się ogniki furii. Chwycił miecz zmarłego, oparty o łoże, i popędził do obozu.

Nath ocknął się po kilku godzinach. Spojrzał po sobie. Leżał w infirmerii, jego rozbite kolano, w łubkach, spoczywało na posłaniu. Rozpłatane przedramię, owinięte już w bandaże, podciągnięte na temblaku tez o sobie przypominało. Podobnie było ze szramą na całej długości pleców, od lewej łopatki, po prawy pośladek - pamiątka po berserkerze, którego pozostawił za sobą nie dobijając Nath. Nie to jednak było najważniejsze

Rana na kolanie ropiała, bez wątpienia będzie trudno ją zaleczyć, jeśli w ogóle się da. Przed Anthem pojawiło się widmo amputacji, co dla rycerza oznaczało koniec walki za swoją ojczyznę. Przeraził się, szybko odegnał od siebie te myśli. Nie wiedział co ze sobą zrobić. Odwrócił głowę od bieli bandaży i zamarł. Obok niego leżał Lord Latan. Z jego szklistych, otwartych szeroko oczu wyzierała śmierć. Kolano zapiekło Natha. Zamknął oczy, powstrzymując łzy. Stracił przytomność.

Khrak leżał spętany razem z innymi schwytanymi orkami przed obozem. Nie było ucieczki, choć przecież był władcą orków, Ojcem Hordy. Wiedział, że czeka go śmierć, nie spodziewał się jednak, że tak szybko. Zza okręgu pilnujących ich wojów wypadł rozwścieczony rycerz, trzymając w obu rękach miecze. Podbiegł do Khraka, jednym z nich rozciął mu więzy i wbił długi dwuręczny miecz w ziemię tuż przed nim. Władca orków popatrzył na ostrze, możliwie źródło jego wybawienia, potem na wojownika i zamarł. Był nim sam król ludzi, Tibianus. Khrak roztarł obolałe nadgarstki, chwycił miecz i znienacka rzucił się na wroga. Liczył na atak z zaskoczenia, a potem, gdy wszyscy będą w szoku, broń pozwoli mu wybić się z kręgu strażników i zbiec. Przeliczył się.

Tibianus złapał go tuż za nadgarstkiem ręki, którą ten trzymał broń, zamachnął się i jednym potężnym ciosem uciął mu rękę tuż przy barku. Odrzucił ją, zamachnął się i nim Khrak zdążył krzyknąć z bólu, skrócił go o głowę. Z furią w oczach obrócił się do reszty orków, powoli jednak zaczął się uspokajać. Stwory, widząc, ze król udobruchał się, odetchnęły z ulgą. Znały jego bezwzględność, teraz jeszcze wzmocnioną złością. Teraz, widząc go uspokojonego, z kamienna twarzą, liczyli na to, że odeśle ich do robót u wdów, których namnoży się teraz w Thais. Tym większe było ich przerażenie, gdy król niemal z uśmiechem na twarzy szepnął zachrypłym od poruszenia głosem do jednego z wojów stojących za nim, wskazując na uwięzionych:

- Stracić. W możliwie jak najboleśniejszy sposób.
- A co z Fortecą Panie?
- Spalić. Zburzyć. Zróbcie co chcecie. Ma tu nie zostać kamień na kamieniu.
CZ.5

Oddziały ustawiały się już do wymarszu. Nadchodziła pierwsza noc po zniszczeniu siedliska orków. Wojska ustawiły się już do pochodu i pierwsze szeregi ruszyły w ciemność nocy prowadzącą do domu. Hukowi tysięcy stóp, uderzających o twardą glebę towarzyszyły głuche jśki opadających, palących się belek, osuwających się kamieni i zawalających się murów. Polany orków rozświetlał blask palącej się Fortecy. Jeszcze przez kilka dni światłość będzie gościła w tym niedostępnym miejscu, zaznaczając miejsce największej bitwy w historii kontynentu.

Natha wieziono do Thais w beznadziejnym stanie. Druidzi elficcy, którzy towarzyszyli pochodowi lecząc rannych, już myśleli o amputacji, nie mogąc swoimi ziołami uleczyć jątrzącej się rany. Sam Nath był przez cały czas nieprzytomny, majaczył coś o swym ojcu, orkach i Anarthcie. Z pewnością, gdyby usłyszał, co mówi się o jego nodze, kazałby ją zostawić na miejscu, by mógł zgnić razem z nią, uchronić się od hańby życia na garnuszku państwa. A jednak, widmo kalectwa wisiało nad nim coraz większą chmurą, z której grad sypać się miał na Natha do końca jego dni.

Wojska Tibianusa wkraczały do miasta wśród niekończących się owacji, oklasków i okrzyków. Żołnierze witali się ze swoimi rodzinami, niemyci, nieogoleni, nie zrzuciwszy nawet zbroi ściskali swe żony i dzieci jakby nie widzieli ich od wieków. Król wiedział, że ci, którzy wrócili, będą wspominać wyprawę do końca swych dni, jej historia przetrwa przez wiele pokoleń. Wiedział też, że pod wieczór oklaski i okrzyki zamienią się w żałosne lamenty, beznadziejne westchnienia i godziny pełne pustej ciszy. Większość domostw zaleje wesoły gwar opowiadań, podlewanych dużymi ilościami miodu i wina, jednak tę resztę okryje cicha, smutna pustka. Pustka żałoby.

Tibianus wszedł do swej komnaty, jakby nigdy tu nie był. Ileż razy wracał z różnych wypraw do swych starych kątów, walił się na łoże nierzadko w zbroi i zasypiał kilkudniowym snem. Tym razem jednak coś się zmieniło. Oglądał tępym wzrokiem wszystko, jakby nie wiedział, co do czego służy i czym jest. Widać było, że nie myśli nad tym co robi. W końcu przeszedł do komnaty tronowej i usiadł znów w swym wielkim tronie. Czarne myśli zaczęły go nachodzić, tak jak tuż przed wyprawą. Iluż to ludzi stracił w ciągu tych ostatnich dni. Ileż żyć rzucił na szaniec wolności? Trzy tysiące? Cztery? Pięć? Liczył martwe twarze wojów, których układano na stosach. Po kilku chwilach znikały one za płomieniami, by zaraz zamienić się w kupkę popiołu, którą każda z rodzin otrzymywała wraz z sakwą platynowych monet na życie. Znikały one dla szczęśliwców, którzy wrócili, by opowiadać o męstwie swych braci, jednak nie znikały dla Tibianusa. To był jego krzyż, który będzie ciągnął za sobą przez całe życia. Król zadumał się. Wybije go z rozmyślań szara codzienność - sądy, podziękowania, przyrzeczenia. Ale to dopiero nad ranem, teraz ma czas dla siebie i swojego krzyża. Chociaż tak może uczcić swych poległych braci. Chociaż tak…

Z Nathem było coraz gorzej. Jeśli uważano, ze stan jego osiągnął już zupełną granicę, dzień później zastawano go z jeszcze większą gorączką i coraz większym skórzakiem ropy wokół rany. Pewnego dnia zdecydowano - trzeba wykonać amputację. Rycerz już leżał na Sali operacyjnej, przygotowany do operacji, w dusząco antyseptycznym pokoju, w jeszcze bielszej niż zwykle pościeli, która nadawała jego skórze jeszcze ciemniejszy i bardziej gorączkowy wygląd. Jedynym obrazem, który psuł tą, zdałoby się idylliczną wizję, była spuchnięta do granic możliwości noga, z wciąż wylewającą się z rany ropą. Na stole obok leżały już narzędzia, które miały na zawsze oddzielić Natha od chwalebnego życia rycerza. O dziwo sam pacjent był przytomny, dostał zioła, które miały mu dopomóc w podjęciu decyzji. Jednak postanowił pozwolić odjąć sobie kończynę, zawsze była jeszcze dla niego przyszłość w konnicy. Cały czas trzymał się tej nadziei. Czekał tylko, aż w drzwiach pojawi się szpiczastoucha postać w białym kitlu, która oznajmi mu gotowość do operacji. Rzeczywiście, zauważył jakiś ruch w hallu, jednak w tym momencie powieki mu zaciążyły. Zamknął je i natychmiast zasnął.

Do pokoju wszedł elf, jednak nie w białym fartuchu, a w kolczej zbroi, z kołczanem na plecach i łukiem w lewej dłoni. W prawej nadal trzymał jarzący się czerwonym blaskiem kryształ. Gdy spojrzał na Natha i zauważył, że ten śpi, schował kryształ do sakwy u pasa. Podszedł do łoża, odłożył łuk na bok i spojrzał na ranę. Podwinął rękawy, zatarł dłonie i przyłożył je do rany. Na twarzy młodzieńca pojawił się grymas bólu, jednak zaraz mięśnie rozluźniły się, a usta Natha wykrzywił delikatny uśmiech. Nieznajomy zamknął oczy, a na jego twarzy pojawił się wyraz skupienia. Z rany zaczęły się wylewać coraz większe stróżki ropy i przesadnie zabarwionej osoczem krwi, ale noga wyraźnie chudła, pozbywając się opuchlizny. Po kilku chwilach posłanie zabarwiło się prawie całkowicie na czerwono. Wtedy elf otworzył oczy, zmarszczka skupienia wygładziła się.

Odjął ręce od rany, by zobaczyć, że nie pozostał po niej nawet ślad. Uśmiechnął się pod nosem, bezgłośnie podziękował bogom i wstał. Z Skawy wyjął czarną perłę, położył ją na poduszce obok głowy Natha, po czym z kołczanu wybrał strzałę z barwionymi na niebiesko lotkami i wbił ją żarzącym się niebieski blaskiem grotem w siennik, na którym leżał rycerz. Skłonił się i bezgłośnie ruszył do drzwi. Stanął jednak na progu i obrócił się, by zobaczyć, jak powieki Natha lekko się unoszą, by znów opaść - młodzieniec budził się. Anarth mrugnął mu porozumiewawczo okiem, uśmiechnął się i zniknął w czeluściach przepastnego korytarza.

Po wspaniałej, niezwyciężonej od wieków Fortecy Orków pozostały jedynie bezkształtne sterty głazów i nadpalone zabudowania wewnątrz murów. Większość budowli po prostu spłonęła lub zawaliła się, pozbawiona drewnianych wsporników i zaparć. Od kilku dni panowała tu niezmącona cisza. Cisza tak głęboka, jak noc, która właśnie zamknęła w swych objęciach Polany Orków. Jej gruby, mroczny płaszcz przebijały jedynie dogasające płomienie, które kilka dni temu, potężne i jasne niczym słońce, trawiły wszystko na swojej drodze.

Wśród resztek murów zaczęły przemykać małe, ruchliwe cienie. Wyglądało to jak zabawa płomieni, tańczących na delikatnym wietrze, jednak po kilku chwilach wokół ognisk zbierały się ciemne jeszcze, jakby ze strachu ukrywające się poza obszarem światła, postaci. Zaraz jednak na głównym dziedzińcu rozbłysło ogromne ognisko, przy którym stanął potężny w budowie ciała ork w stalowej zbroi i z mieczem u boku. Poczekał chwilę, aż jego bracia, ocaleli z masakry zbiorą się wokół, odetchnął i zaczął:

- Popatrzcie… popatrzcie, co ludzie zrobili z naszymi domami. Przyglądnijcie się uważnie, bo ten widok mnie napawa złością. Myślę, że was też powinien. Zapewne każdy z was natknął się na rów, w którym zbierano ciała naszych braci, niczym ścierwa zwierząt. Ten obraz również zapadnie mi w pamięć. Widzicie co z nami zrobili? Zabrali nam dach znad głowy, rodzinę spod niego, zniszczyli naszą ziemię, którą z takim zapałem uprawialiśmy. Dbaliśmy o siebie, nie zakłócając niczyjego spokoju. I jak nam odpłacono? Dlatego mówię wam, jedyne co nam zostało… to zemsta. Ja jej dokonam, choćby sam… za nas, za nasze ziemie, za nasz dom, za mojego ojca, Khraka… ja jej dokonam. Mianuję się nowym Ojcem Hordy, kto jest przeciwko mnie, niech wystąpi.

Odpowiedziała mu głucha cisza.

- Dobrze więc. Pójdźmy po to co nasze… pójdźmy po zemstę…

Veno najlepiej to opowiadanie walnąć w IVONE (syntezator mowy) bo takie długie

Offline

 

#13 2008-01-05 16:42:39

Veno San

Administrator

Zarejestrowany: 2008-01-01
Posty: 99
Punktów :   

Re: skladajcie tu swoje opowadania o tibii

Heheh Dobry pomysł jak sie nie lubi czytac


DONT SPAM!
I KILL YOU!

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.ntm.pun.pl www.nar.pun.pl www.hip-hop-subkultura.pun.pl www.naruto-shippuuden.pun.pl www.rycerze.pun.pl